środa, 11 stycznia 2012

Lucifer no 3 Damien Bash

Zanim poznałam bohatera dzisiejszej recenzji naczytałam się o nim co niemiara. I to naczytałam niemal samych negatywnych rzeczy. Że to zapach sknocony po prostu, bez ładu, składu, harmonii i myśli przewodniej. Że obiecujące nuty razem zmieszane efekt końcowy dają znacznie poniżej oczekiwań nakręconych dodatkowo chwytliwą nazwą i mrocznym entourage. Że to dzieło megalomańskie, znane jedynie dzięki trafnemu PR- owi,  gniot po prostu. A ja nadal chciałam go poznać. Za nic sobie miałam negatywne opinie bo kusiła mnie nazwa, nie przejmując się więc ostrzeżeniami zabiegałam o próbkę. Zdobywszy ją wreszcie ze sporym trudem triumfalnie zaaplikowałam zapach na skórę i zamarłam....



...bo wszystkie negatywne recenzje, którymi się spotkałam oddawały temu zapachowi pełną sprawiedliwość.

Ostrzegany winien się mieć na baczności.


Nabrałam się, przyznaję się bez bicia, na miano tych perfum. Rozkręcona wyobraźnia bardzo chciała wierzyć, że perfumeryjny Lucyfer będzie godny swego imienia- czyli pociągający jak grzech. Zdrowy rozsądek szeptał gdzieś na obrzeżach umysłu, że ylang ylang to nie jest "moja" nuta i że spotkanie z nią może nie być przyjemne- mylił się o tyle, że to nie ylang ylang w Lucyferze Trzecim jest traumatyczne. Traumatyczne jest kadzidło.


Próbując zebrać wrażenia z mojej schadzki z Lucyferem Trzecim nie mogę opędzić się od skojarzenia z Messe de Minuit. 
Lucifer no 3 rozpoczyna, podobnie jak Pasterka, wonią cytrusów. W Messe są one jasne, gorzkie, czyste u Bash'a zaś zdają się być dziwnie plastikowe. Ich woń zmieszana na gładko z akordem kwiatowym daje otwarcie nieco likierowe, umiarkowanie intensywne ale zawiesiste. A już chwilę po otwarciu pojawia się olibanum. Na skórze traci swoją frankońską jasność i strzelistość, kwaśnieje, nieco się mydli i, w połączeniu z nieszczęsnym ylang ylang, zaczyna podejrzanie zatrącać sklepem z marnymi podróbkami indyjskich kadzidełek. Lucyfer zaczyna przypominać, jak to wielu o nim piszących recenzentów zauważyło, Opium YSL. Mnie jednak bardziej kojarzy się z jakąś podróbkę Opium, bardziej niż oryginał kwiatową i wykończoną waniliowym, kremowym podbiciem.
A po jakimś czasie, w zmierzchu zapachu, na który, nawiasem mówiąc, nie trzeba długo czekać bo ten Książę Ciemności szybko abdykuje i znika, zostaje po Lucyferze Trzecim na skórze poświata podobna do bazy Messe de Minuit- mirra, żywice i krztyna miodowej słodyczy.


By się zatem zbyt długo nie rozwodzić. Od Lucifera no 3 chciałam tego:




Miało być mrocznie, niebezpiecznie, ogniście i tajemniczo. Miał być grzech i kuszenie, lęk i fascynacja, pożądanie i tabu. Miał być oddech przyśpieszony od emocji i dreszcze, miało być poczucie obcowania z czymś niezwykłym. Miało być, krótko rzecz ujmując, po diabelsku.
To, co dostałam zaś wygląda mniej więcej tak:




Dalszy komentarz zdaje mi się zbędny.


Ilustracja pierwsza to oczywiście Al Pacino, kadr z Adwokata Diabła
Ilustracja druga to praca yuni Lucifer's Fall. Znaleźć ją można tutaj: http://yuni.deviantart.com/art/Lucifer-s-Fall-176515675

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...