Kilkakrotnie pisałam już tutaj, że jedną z najbardziej poszukiwanych przeze mnie nut w perfumach jest słona, naturalistyczna ambra. Wbrew pozorom wcale nie jest łatwo o pachnidła, które eksplorują ten zakres widma ambry, kreatorzy- a pewnie i odbiorcy- preferują ambrę słodką, szarlotkową, zmysłową ciepłą i miękką. Zwiedziona morską obietnicą na Blue Amber od Montale polowałam już od dawna. Długo było nam nie po drodze, gdy wreszcie udało mi się ów zapach przetestować trudno było mi uporządkować swoje wrażenia bowiem perfumy te jednocześnie mnie oczarowały i rozczarowały.
Niebieska Ambra to kolor z płócien van Gogha, ciemny, nasycony, niemal kobaltowy. Kojarzyć się może z barwą wodnej toni albo nieba tuż po zmroku za mało w nim jednak soli, piasku, zgniłych wodorostów i wyślizgującej się z dłoni woskowości właściwej świeżo wyłowionym grudom kaszalociej wydzieliny bym mogła uznać ją za mój ambrowy Święty Graal.
Ostre, podrasowane świeżo łamanymi listkami geranium, lekko spirytusowe otwarcie, hesperydowe i przestrzenne nasiąka jasnym granatem jak niezagruntowane płótno wodną farbą; łakomie pochłania wilgoć i kolor a barwna, rozlewająca się plama wydaje się lepka, połyskliwa, śliska.
Zapach początkowo cierpko- gorzko- pudrowy z ledwo wyczuwalnym echem soli, cieniutką warstwą zastygłego na ciele potu wysładza się z wolna gęstą, jasną, jakby płynną wanilią. Kontrastowe zestawienie barw i akordów podkreślone jeszcze skrzącą się jaskrawo zimną bergamotką przywiodło mi na myśl... Shalimar, w klasycznej wersji wody perfumowanej. Skojarzenie to, na pierwszy rzut oka ( a właściwie- nosa) całkiem absurdalne nie jest tak zupełnie bezzasadne, o ile jednak klasyk od Guerlaina osobowość ma dominującą i ekspansywną o tyle wolne od skórzastej słodyczy pachnidło Pierra Montale chętnie trzyma się z boku, wyciszone i introwertywne, nieco smutne, wiecznie zadumane mimo swej charakterystycznej dla marki mocy w naturalny sposób staje się olfaktorycznym tłem, cieniem wydłużonym przez nisko zawieszone nad horyzontem słońce, płożącym się miękko, sięgającym daleko lecz nie krępującym ruchów temu, do kogo przylega.
Powoli, bardzo powoli nasycony niebieski płowieje, lizany powietrzem i słońcem utlenia się do gęstego błękitu. Szarawe ambrowe grudki obrastają zieloną, mszystą wetiwerią niby morskimi glonami, wanilia rozcieńczona powietrzem ciemnieje ukazując paczulowe podbicie a w końcu rozpływa się w pudrowym, niemal kwiatowym akordzie podobnym nieco do aromatu kosmetyków dla dzieci.
Statyczna, spokojna kompozycja Montale ukazuje mi oblicze ambry, którego dotąd nie znałam, dziwne, surowe i nieperfumeryjne. Jednak Pierre Montale zatrzymuje się w swojej innowacyjności w pół kroku oprawiając Niebieską Ambrę w nuty urodziwe lecz przewidywalne, rozczarowująco normalne aż do pudrowego banału.
Być może brak umiarkowania w eksperymentowaniu i zbytnia oryginalność uczyniłaby z Blue Amber zapach nienoszalny, przekombinowany przerost formy nad treścią.
A może nie?
Wszystkie obrazy są autorstwa Vincenta van Gogha:
Granat i złoto
Niebieska Ambra to kolor z płócien van Gogha, ciemny, nasycony, niemal kobaltowy. Kojarzyć się może z barwą wodnej toni albo nieba tuż po zmroku za mało w nim jednak soli, piasku, zgniłych wodorostów i wyślizgującej się z dłoni woskowości właściwej świeżo wyłowionym grudom kaszalociej wydzieliny bym mogła uznać ją za mój ambrowy Święty Graal.
Ostre, podrasowane świeżo łamanymi listkami geranium, lekko spirytusowe otwarcie, hesperydowe i przestrzenne nasiąka jasnym granatem jak niezagruntowane płótno wodną farbą; łakomie pochłania wilgoć i kolor a barwna, rozlewająca się plama wydaje się lepka, połyskliwa, śliska.
Zapach początkowo cierpko- gorzko- pudrowy z ledwo wyczuwalnym echem soli, cieniutką warstwą zastygłego na ciele potu wysładza się z wolna gęstą, jasną, jakby płynną wanilią. Kontrastowe zestawienie barw i akordów podkreślone jeszcze skrzącą się jaskrawo zimną bergamotką przywiodło mi na myśl... Shalimar, w klasycznej wersji wody perfumowanej. Skojarzenie to, na pierwszy rzut oka ( a właściwie- nosa) całkiem absurdalne nie jest tak zupełnie bezzasadne, o ile jednak klasyk od Guerlaina osobowość ma dominującą i ekspansywną o tyle wolne od skórzastej słodyczy pachnidło Pierra Montale chętnie trzyma się z boku, wyciszone i introwertywne, nieco smutne, wiecznie zadumane mimo swej charakterystycznej dla marki mocy w naturalny sposób staje się olfaktorycznym tłem, cieniem wydłużonym przez nisko zawieszone nad horyzontem słońce, płożącym się miękko, sięgającym daleko lecz nie krępującym ruchów temu, do kogo przylega.
Powoli, bardzo powoli nasycony niebieski płowieje, lizany powietrzem i słońcem utlenia się do gęstego błękitu. Szarawe ambrowe grudki obrastają zieloną, mszystą wetiwerią niby morskimi glonami, wanilia rozcieńczona powietrzem ciemnieje ukazując paczulowe podbicie a w końcu rozpływa się w pudrowym, niemal kwiatowym akordzie podobnym nieco do aromatu kosmetyków dla dzieci.
Statyczna, spokojna kompozycja Montale ukazuje mi oblicze ambry, którego dotąd nie znałam, dziwne, surowe i nieperfumeryjne. Jednak Pierre Montale zatrzymuje się w swojej innowacyjności w pół kroku oprawiając Niebieską Ambrę w nuty urodziwe lecz przewidywalne, rozczarowująco normalne aż do pudrowego banału.
Być może brak umiarkowania w eksperymentowaniu i zbytnia oryginalność uczyniłaby z Blue Amber zapach nienoszalny, przekombinowany przerost formy nad treścią.
A może nie?
Wszystkie obrazy są autorstwa Vincenta van Gogha:
- Gwiaździste niebo nad Rodanem, 1888 rok
- Gwiaździsta noc, 1889 rok
- Kwitnący migdałowiec, 1890 rok
Tu się zgadzamy - ja również najbardziej ciekawa jestem ambry słonawej, wytrawnej, o ile to możliwe. Również zaciekawiona i podekscytowana sięgnęłam po Blue Amber, żeby - niestety! - się rozczarować.Tym smutniejsze doznanie, że w tym Montale'u dzieje się dużo dobrych rzeczy. Ale całościowo - klops.
OdpowiedzUsuńWcale nie mam wrażenia porażki gdy wącham Blue Amber- to raczej jakiś taki niedosyt. Dokuczliwe przeświadczenie, że mogłoby być dużo, dużo lepiej, że ta dziwnie piękna ambra mogłaby brzmieć ciekawiej, głębiej, inaczej.
OdpowiedzUsuńA poza tym wciąż męczy mnie jakieś powinowactwo Blue Amber i Shalimara- ki diabeł skąd mi się to wzięło.
Na mnie ta sól o której piszesz nie jest echem. Bardzo wyraźnie ją czuję przez długi czas trwania zapachu na mojej skórze, i dobrze bo gdyby nie ta sól i pewnego rodzaju świeżość (coś jakby świdrująca w nos świeżość luksusowej pasty do zębów;D),zapach nie byłby do noszenia:)W tej formie jaka objawia się na mnie jest dziwnie fascynujący i ciekawy:)
OdpowiedzUsuńMarzeno, nie przypuszczałam że jeszcze tu zaglądasz. Bardzo się cieszę że mogę Cię przeczytać.
OdpowiedzUsuńNo i zazdroszczę tej soli. Pewnie gdy by była bardziej intensywna Blue Amber zyskałoby więcej moich względów. Świeżość luksusowej pasty do zębów natomiast jest interesująca i wymaga ode mnie kolejnych testów zapachu.
Podejmę je tym chętniej że to dobry do noszenia zapach. Może zasługuje na jeszcze jedną szansę.
O, zaglądam codziennie, nie darowałabym sobie przegapienia czegokolwiek co napiszesz:)) ale komentuję tylko wtedy gdy coś znam:)
OdpowiedzUsuńBardzo się cieszę, naprawdę. Fajnie jest wiedzieć że nie piszę tak "w pustkę".
OdpowiedzUsuńA jeśli będziesz chciała poznać coś o czym piszę daj znać- może będę mogła się podzielić.