sobota, 13 października 2012

Houbigant: Orangers en Fleurs; Armani Prive: Ambre Soie; Serge Lutens: Santal Majuscule

Testowanie perfum bywa niebezpieczne. Większość pachnideł to, co prawda, byty mniej lub bardziej przyjazne i raczej nieszkodliwe, co najwyżej czasami nie chcą się spoufalać i odstają od skóry. Niekiedy trzeba wielokrotnych testów by wybredny zapach zdołał się przekonać do tego, kto chce go nosić, by zechciał się rozwinąć i zapachnieć całym swym bogactwem i pięknem. Są jednak i perfumy, które od pierwszego naciśnięcia atomizera i pierwszych kropel wręcz wtulają się w ciało i jego naturalną woń, zachwycają . 
Ale zdarzają się i zapachy agresywne, takie które ścinają z nóg, duszą, wwiercają się w mózg, kaleczą receptory węchowe albo robią dziury w węchomózgowiu. Lub też krzywdzą na inne, często bardzo wyrafinowane sposoby. Jak te trzy, o których zaraz opowiem.



Boa- dusiciel

Naprawdę nie wiem co takiego zrobiłam domowi perfumeryjnemu Houbigant, że swoją najnowszą kreacją Orangers en Fleurs postanowił mnie udusić. Nie mam nic przeciw zapachom stricte kwiatowym choć nieczęsto zachwycają mnie pachnidła należące do tej grupy. Ale zapewniam, to jeszcze nie powód by szczuć mnie kwiatowym boa dusicielem, który, pchany morderczym instynktem, owija się wokół klatki piersiowej i szyi pozornie miękkim, jakby stworzonym z samych płatków kwiatów, pozbawionym kości ciepłym, gładkim ciałem które nagle zaciska się, twardnieje jak stalowa lina, wyciska z piersi oddech a z oczu łzy.



Jest coś erotycznego w tym wężowym uścisku. Sploty pozbawionego włosów ciała pulsują, leniwa gadzia krew przyśpiesza gnana wizją perwersyjnej uczty. Pudrowy, przeraźliwie jasny kwiat pomarańczy czysty aż do mdłości, podrasowany gładkim, zatrącającym indolem jaśminem wdziera się pyliście w płuca, osiada na gąbczastej tkance i ciąży na piersi. I zamiera powoli, olejki parują, wtracają intensywność, dusiciel owinąwszy się wokół ofiary nieruchomieje pozwalając jej wierzyć, że najgorsze już za nią, że jeszcze zdoła ocalić życie. Próżne nadzieje. Gdy tylko osłabnie nasza czujność Orangers en Fleurs ponawia atak sięgając po broń ostateczną- po zabójczą tuberozę. Tuberozę bezkompromisową, pudrową, ekspresyjną, niemal animalną, której dławiąca część wonnego widma została dodatkowo wyeksponowana dzięki dusznemu, gęstemu olejkowi ylang-ylang.

Dusiciel nie puści póki z ofiary nie ujdzie ostatni dech. Kwiatowa pudrowość, z pozoru niewinna i bezgrzeszna, biała jak pióro z anielskiego skrzydła w bliskim spotkaniu wykazuje się morderczą konsekwencją i skutecznością. A gdy nieszczęśnik uduszon ducha już całkiem wyzionie zapach lżeje, rozpływa się pozostawiając po sobie cedrowy, delikatny powidok.


Champion ringu

Ambra Jedwabna to zapach podstępny i morderczy. Za niewinną, sugerującą miękkość i subtelność nazwą ukrywa się bokser wagi ciężkiej, silny ale i zwinny, szybki. Atakuje zaś nie prawym sierpowym jak to bokserzy mają w zwyczaju- ale anyżem. Na nic zwody i uniki, pierwsze uderzenie zapachu wprost rozbija mi nos, oszałamia i ogłupia, w głowie poczyna mi się kręcić i mam ochotę zrejterować z ringu.



Nokautujący, zbijający z nóg anyż ułożony na słodkawej lukrecji tymczasem, pełen werwy, podskakuje na ringu wyraźnie rad ze swego mocnego wejścia. Kibicują mu entuzjastycznie inne przyprawy: wytrawny cynamon, jedwabisty i pylisty jednocześnie imbir, twarde, korzenne goździki. Mnie nie kibicuje nikt ale nie zwykłam oddawać walk walkowerem wącham więc dalej. Do zapachu wkrada się coś chłodnego i oleistego zarazem, może to odrobina mentolu albo olejku eukaliptusowego, która studzi zapał gorącokrwistego i pełnego bojowego ducha anyżu, strofuje go ostro i za ucho ściąga z ringu, w końcu stawia do kąta.

I zaczyna teraz być naprawdę przyjemnie choć kameralnie zapach bowiem pozbawiony potęgi gwiaździstego championa cichnie i nieśmiało chowa się w rękaw swetra. Pojawia się tytułowa ambra, wytrawna, lekko słona, pełna powietrza i wiatru, nieco podobna do tej ze Scent Intense, piękna. I cienista, miękka paczula, wilgotna a zarazem nieco dymna. Finisz zapachu trwa i trwa wtulony w skórę a im jest bardziej rozrzedzony powietrzem tym jest piękniejszy i tym bardziej przypomina wspomniane Scent Intense. Ja więc pozostanę przy zapachu od CoSTUME NATIONAL ten bowiem piękny jest od pierwszych akordów nie zmuszając mnie do stawania do walki z naćpanym adrenaliną anyżowym bokserem.


Sandałowiec wagi ciężkiej

Sandałowiec w Santal Majuscule jest tłusty, ciężki i dosadny. Dosadny tak dalece, że w pierwszym oddechu tym pachnidłem poczułam się tak, jakby ktoś zdzielił mnie po głowie deską ze starannie oheblowanego sandałowego drewna. Gęsty olejek różany dodaje otwarciu stateczności a odbiera wdzięk, pachnidło mości się na skórze z gracją słonia po obfitym obiedzie, osiada na nadgarstku zadyszane, zmęczone własnym ciężarem, oleiste.

Na granicy wrażliwości mojego powonienia smuży się subtelny akord przyprawowy, dziwnie odstający od masywnego, przysadzistego otwarcia. Zdaje się że to cynamon, prawdopodobnie w owocowym towarzystwie, może mandarynki, pomarańczy, brzoskwini?

Otwarcie, zawiesiste i trudne jest jednak niczym wobec pantagrueliczności kolejnej fazy zapachu kiedy to na scenę wkracza miód, żywcem wzięty z Miel de Bois, ulepnie słodki, gulowaty, sztuczny. Połączenie miodowej lepkości i mocy z delikatną owocowością przywiodło mi na myśl tureckie tradycyjne słodycze, których kosztowałam podczas pobytu w Stambule.



Owocowe, bardzo słodkie, ciągliwe żele z zatopionymi w środku orzechami, chałwa, bakalawa, scukrzone galaretki w mączce ze strąków chleba świętojańskiego, wszystko pyszne przy pierwszym kęsie a wywołujące mdłości i odruch womitalny przy każdym kolejnym.

Po jakimś czasie miód w Santal Majuscule robi się podejrzanie fizjologiczny i kwaśny przy czym zapach nie traci zarazem swego orientalnego, drzewnego charakteru. Na wizażowym forum perfumeryjnym Parabelka napisała, że Lutens ten pachnie jak trociny posikane przez chomika. Ja dopowiedziałabym, że trociny te to wióry drewna sandałowego a chomik cierpi na cukromocz- co do reszty- pełna zgoda. 


Zdjęcie pierwsze pochodzi zhttp://about.betsson.com/pl/amerykanie-maja-juz-dosc-braci/
drugie pożyczyłam od http://www.terrarium.com.pl/forum/archiwum/read.php?f=12&i=24480&t=24480&v=f
Zdjęcie trzecie zaś, stoisko ze słodyczami na istambulskim Krytym Bazarze jest mojego autorstwa 

25 komentarzy:

  1. Pierwszego zapachu nie znam i nie chcę poznawać, bo z kwiatami zazwyczaj mi nie po drodze (choć ostatnio poznałam tuberozę, w której mogłabym bez przykrości, ale i bez zachwytu spędzić dzień: Vamp a NY Honore des Pres - znasz?).
    Ambre Soie ma u mnie minus, bo anyż, na który tyle osób się skarży, chętnie bym poczuła w ilościach większych niż śladowe. A poza tym odbieram ten zapach jako uładzony, jak dla mnie zbyt ucywilizowany. Mam odlewkę i waham się wciąż, czy posyłać w świat, czy jeszcze dać Jadwabnej Ambrze szansę.
    Co do Majuskulnego Sandałowca (można tak spolszczyć tę nazwę?) - mnie również pokonał. Słodycze lubię, nawet bardzo, ale cokolwiek bardziej wytawne. Dziś właśnie noszę tego Lutensa i czuję się, jakbym zjadła ogromną tabliczkę wyrobu czekoladopodobnego z mdląco słodkim nadzieniem. Podobne wrażenie miałam po potyczkach z Tonkamande PG, brrrr. Już z dwojga (trojga) złego wolę Miel de Bois.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tuberoza w Vamp a NY w niczym nie przypomina tej morderczyni z Orangers en Fleurs:)

      Usuń
    2. Pewnie dlatego uznałam ją za noszalną :)

      Usuń
    3. Aileenn Vamp'a znam i zgadzam się z Tobą, to całkiem noszlana tuberoza- choć nie moja ulubiona., najpiękniejsze wcielenie tego kwiatu znalazłam z Cedre. Tuberoza z Orangers en Fleurs, tak jak pisze Marzena, nie przypomina tej wampowej ani, tym bardziej, cedrowej, niestety.
      Ambre Soie ucywilizowana hmm, chyba tak choć nie od razu. Dziki anyż z otwarcia jest wręcz negacją cywilizacji- a ja nie lubię anyżu. Później natomiast, gdy anyż cichnie cichnie i cała kompozycja co mnie się, dla odmiany, podoba.

      Tonkamande nie znam. I chyba przez najbliższy czas nie będę zabiegała o poznanie bo mnie również Santal Majuscule zemdliło.

      Usuń
  2. Santal Majuscule mnie nijak nie przypomina tego , o czym piszesz - poczułam jeno zasiusiane trociny chomika... Naprawdę .
    Może powinnam zrobić sobie przeszczep nosa ;P ?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Hmm a może to powinnam sobie taki przeszczep zafundować?
      Ale trociny i chomik, przednie i bardzo trafne skojarzenie, niewątpliwie wpłynęły na mój odbiór tego zapachu. I chyba się już od tego wpływu nie uwolnię.

      Usuń
  3. Mnie też ani "orangers" ani "fluers" w nazwie nie zachęcają do testów. Zwłaszcza nagromadzenie kwiatów ;)
    Sandałowca też nie polubiłam; chociaż może miałąm więcej szczęścia - fizjologicznych nut nie odnotowuję, jedynie długi cukierniano-budyniowy finisz.
    Ale Ambre Soie dla odmiany mi się nawet bardzo spodobała, zwłaszcza to ziołowe otwarcie ;P Tylko strasznie ona na mnie efemeryczna. Znika zbyt szybko, nokaut najdalej w drugiej rundzie ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ciekawe, na mnie Ambre Soie jest całkiem trwała, spokojnie wytrzymuje osiem godzin choć po pierwszych trzech, czterech robi się przyskórna, nieśmiała, introwertywna.
      Gdy napisałaś o budyniowym finiszu Santal Majuscule olśniło mnie: faktycznie, i ja wyłapałam akord nieco przypominający budyń waniliowy ale był głęboko ukryty pod zasikanymi trocinami, objawiał się głównie cukiernianą słodyczą.

      Usuń
    2. Chomik dostał cukierka i go zachomikował na później ;) prawda , ciut wanilii tam spod tych trocin wyłazi .

      Usuń
    3. Mnie się w jedno zlały z kremową słodyczą drewna sandałowego- może te trociny to wcale nie sandał a drewno zwykłe aromatyzowane olejkiem?

      Usuń
    4. Zwykłe drewno na pewno i na pewno aromatyzowane , ale nie słodyczą , jeno chomikowymi siuśkami :P

      Usuń
    5. Trzeba by było napisać do Lutensa że rozszyfrowałaś formułę Santal Majuscule. Jest szansa że zapłaciłby Ci kupę kasy bylebyś zachowała to dla siebie.

      Usuń
    6. Przypuszczam , że wątpię :)

      Usuń
  4. Mogę tylko napisać o Majuscule. Przypomina mi się piosenka o malarzu, któremu ciągle, niezależnie od starań, wychodzi słoń. I tutaj też - perfumiarz jakby nawalił wszystkiego w dużej ilości, a czując, że wciąż nie jest ciekawie, zwiększał, jeśli nie ilość składników, to ich stężenie. I na co liczył? Że wyjdzie coś pięknego? Nie wyszło, za to widać usilne starania. Nie mówię, że Santal M. jest bardzo zły, tylko po co?
    Ale, kto wie, może zmienię zdanie, kiedy odpadnie czynnik oczekiwania czegoś nowego, szukania odkrycia.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Myślisz że perfumy- jak obraz- można przepracować?
      Może grzech przesady jest najcięższą przewiną każdego artysty, może Lutens tym razem po prostu przegiął, przedobrzył. To nawet kuszące wytłumaczenie, zapach jest ta mocarny i trwały że jest nawet wiarygodne.

      Usuń
  5. Hmmm... Ten wpis przypomina zawody sumo. Trzech zawodników wagi ciężkiej i mało ruchawej. Przynajmniej w opisach. Pierwszego zapachu nie pamiętam dokładnie - wiem tylko, ze mnie ani nie zachwycił, ani nie zabił. Pozostałe dwa mnie nie wydawały się tak ciężkie. Esencjonalne i gęste owszem, ale nie uciążliwe. Co nie przeszkadzało mi z ukontentowaniem czytać recenzji. :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Pięknie dziękuję. Zawodnicy sumo potrafią być zaskakująco szybcy, to trochę podobnie jak mój kumpel Anyż z Ambre Soie. Potężny ale zarazem zwinny. Da pozostałe zapachy natomiast, tak, na mnie brzmią ciężko, statycznie, przytłaczająco.
      W sumie lubię masywne, gęste wonie- tych jednak nosić bym nie potrafiła.

      Usuń
  6. O rety, Miel de Bois to moja zapachowa trauma, postaram się jednak nie zrażać i mimo wszystko wypróbować Sandałowca. Co do 2 powyższych to nie pałam dużą ciekawością ani kwiaty ani anyż a już na pewno nie lukrecja nie są moimi faworytami :). Ale dobrze że była okazja przeczytać recki jest jak ustawić priorytety poznawania. Dzięki :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Miel de Bois poznałam dzięki Tobie Polu. I jestem Ci za to bardzo wdzięczna bo nigdy i nikomu nie uwierzyłabym na słowo, że miód może tak paskudnie pachnieć.
      Dla mnie Santal Majuscule nie jest aż tak straszny jak Miel de Bois ale chyba będę już zawsze uważała na Lutensy w miodem w składzie.

      Usuń
  7. Znam tylko Orangers en Fleurs, dla własnych potrzeb zmieniłam mu nazwę! Dla mnie to zawsze będzie Flower Rangers i bardzo proszę, chroń mnie najwyższy od tego typu wojujących kwiatków!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Twoja modyfikacja nazwy świetnie pasuje do mojego odbioru zapachu, to kwiaty agresywne, nieznośne i nienoszalne.
      I ja również polecam się w opiekę dowolnemu bóstwu zainteresowanemu zapachami.

      Usuń
    2. Testowałam Santal Majuscule i zapach sam w sobie był nawet przyjemny, ale miał w sobie coś takiego, że przeszkadzał mi w jedzeniu :P
      Cokolwiek bym nie ugryzła, miałam wrażenie, że wgryzałam się w kawałek beczkowego drewna. Bardzo dziwne uczucie.

      Usuń
    3. O rety, niesamowita reakcja! Ciekawa jestem czy doświadczenie gryzienia drewna to było wrażenie twardości, żywiczności czy wiórowatości.
      Obstawiam to pierwsze.

      Usuń
    4. Nie, to było wrażenie smaku drewna. Wszystko co jadłam miało smak drewna, takiego tłusto-żywicznego a nie suchych wiórów :(

      Usuń
    5. To jeszcze ciekawiej. Kolejny to dowód jak ściśle smak i powonienie są ze sobą związane.

      Usuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...