wtorek, 22 maja 2012

Ninfeo Mio Annick Goutal

Dziś będzie ekshibicjonistycznie, uprzedzam. A wszystko przez Justynę i ten wpis. I przez zapach. Zapach przywodzi mi na myśl miejsce, post Justyny daje pretekst do zboczenia w osobiste rejony.
Na początku wyznanie: nie lubię ludzi. Nie żebym pluła na ich widok lub czyniła z premedytacją złośliwości ale pracując z nimi po osiem, dziesięć godzin dziennie w bezpośrednim kontakcie i przy bardzo dużych nakładach emocjonalnych wieczorami mam po prostu dość i marzę tylko o spokoju, samotności i ciszy. Dlatego, gdy tylko pogoda pozwala, wsiadam na rower i uciekam na odludzia, do lasu, na łąki. Przedzieram się przez chaszcze, mokradła i piachy, jeżdżę po leśnych duktach szukając miejsc pięknych i pustych. A jak już znajdę kładę się na ziemi i gapię się w niebo nadsłuchując jak rośnie trawa. Albo zabieram się do lektury zabranej z domu książki. Odpoczywam, znikam, nie ma mnie.


Cudowne Miejsca.


Moje ulubione mokradła, Cudowne Miejsca, znajdują się o dwadzieścia minut porządnego pedałowania od tabliczki z przekreśloną nazwą mojego miasta. Trochę ponad pół godziny drogi od mojego domu. Zawsze zjeżdżając z asfaltówki na polną ścieżkę mam wrażenie przekraczania jakiejś niewidzialnej granicy, bariery oddzielającej miejsca o zupełnie innych czasach, oddychające w różnych rytmach. Cudowne Miejsca mają swój własny czas, wyznaczają go gregorianki zamieszkujących rozlewiska żab, pilnują go przemykające lisy. Gdy siedzi się nieruchomo i od zawietrznej strony ruda kita potrafi przebiec, zajęta swoimi sprawami, w odległości kilku zaledwie metrów. Są też czujne  zające, płochliwe daniele, kuny (naprawdę trudno je zobaczyć), bociany, czaple i moc rozgadanego, bezczelnego ptactwa, śpiewającego, nawołującego, przekrzykującego wiatr. 






Ninfeo Mio pachnie jak cytrusy jedzone w gorący dzień na łąkach Cudownych Miejsc. Woń soczystego, słodko- kwaśnego miąższu miesza się z olejkami rozrywanej dłońmi, paznokciami skórki i gorzkością rozgryzanych przez nieuwagę pestek. Nuty cytrusowe są ostre, kanciaste lecz miękko układają się na żywicznej, ziołowej zieloności. Woń rozgrzanej słońcem łąki uderza do głowy i oszałamia. Rośliny są wilgotne, pełne soku, gdy chwytam źdźbła ręką wcinają mi się w dłonie, miażdżone polne kwiaty brudzą palce. Pewnie zagarniając garść trawy w mojej dłoni znalazły się jakieś łąkowe żyjątka, mrówki, może jakiś chrząszcz majowy. Ich zmiażdżone ciała dodają zapachowi fizjologicznej, głębokiej cierpkości, gdzieś na samej granicy wrażliwości mojego nosa. Głębi dodaje zapachowi lawenda, zerwana i zostawiona na kilka godzin na gorącym kamieniu, w słońcu  zwiędła już i dodająca zapachowi specyficznej przestrzennej suchości podkreślonej jeszcze balsamicznym, ciepłym galbanum.
Ninfeo Mio nie traci nic ze swej rozbuchanej, zielonej świeżości aż do ostatnich drzewnych nut spod których, aż do samego zmierzchu zapachu przebija czasami na chwilę aromat dopiero co zerwanej, miażdżonej w dłoniach werbeny.







Późna wiosna dwa lata temu była niezwykle mokra. Deszcze i nasycenie gruntu wodą nie mogło mnie jednak powstrzymać przed wyprawami w moje ulubione strony. Moje mokradła okazały się być bardziej podmokłe niż zwykle, łąki zamieniły się w płytkie rozlewiska, w których, zsiadłszy z roweru, brodziłam w stojącej ciepłej wodzie, sięgającej mi do kostek. Zamyślona i oszołomiona wiosną, ciepłem, zielonością i przestrzenią, pchana potrzebą posłuchania koncertu żabiego chóru nie zauważyłam, że łąka zamienia się w coś w rodzaju trzęsawiska- i wpakowałam się, wraz z rowerem, w sam środek bagna. Dosłownie i w przenośni. Nim zorientowałam się co się właściwie dzieje byłam już do połowy łydki zapadnięta w grząskiej, błotnistej mazi, próbując wydostać z niej siebie i rower utopiłam w niej bezpowrotnie jeden but (ja nie żartuję!), moje sukcesy natomiast były znikome. Bez roweru nie byłoby problemu ale przecież nie stracę mojego drogocennego pojazdu w tak idiotyczny sposób!
Pewnie tak by się nie stało, grzęzawisko nie było aż tak głębokie ale miotający się w bagnie człowiek nie myśli racjonalnie. I wtedy stał się cud. Na zalanych wodą łąkach, na których nikt praktycznie nie bywa nawet wtedy, gdy są suche ktoś się zjawił. Zsiadł z roweru i, nie zadając głupich pytań, wyciągnął z bagna najpierw mój rower (!) a potem pomógł wyleźć mnie. 
I tak oto, jak w niepoprawnej genderowo bajce, poznałam swojego rycerza na białym koniu. No, właściwie na czerwonej meridzie. Występując, zamiast w przepisowej, zaczarowanej bajkowej sukni w rowerowych, ubabranych błotem po pachy łachach, rozczochrana bardziej niż zwykle, spocona - ale w jednym bucie. 
Miły twierdzi jednak, że wyglądałam przepięknie i na zawsze mój obraz z tamtej chwili zostanie Mu pod powiekami.




Teraz w Cudowne Miejsca jeździmy razem. Choć nie zawsze, czasami.
I tylko tej kolejności wyciągania z bagna nie mogę Mu zapomnieć.






Wszystkie zdjęcia były robione przeze mnie telefonem komórkowym, stąd ich podła jakość. Nie oddają nawet części piękna tych uroczysk- ale po prostu nie mam lepszych zdjęć na podorędziu.

19 komentarzy:

  1. Może rower był naprawdę zagrożony?
    Rozumiem Cię- ja mam takie miejsca, cudowne, ale nie mokradła, jedno szczególnie, nazwałam je górnolotnie "Moja promenada".
    Ale nie uciekam od ludzi, tylko od hałasu

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Pośpieszne ratowanie roweru to raczej wynik bzika mojego Miłego na ich punkcie. Kolejny jego bzik dotyczy sprzętu grającego.
      Ma to swoje dobre strony- bez obaw kupuję nowy flakon perfum bo wiem, że zrozumie i nie będzie komentował. Ktoś, kto wydaje jakieś nieprawdopodobne pieniądze na łańcuch do roweru lub kawałek głośnikowego kabla jest absolutnie wyrozumiały wobec innych szaleństw i pasji.
      Od hałasu ja także uciekam- ale produkują go ludzie, oni więc są niejako kategorią nadrzędną.
      A "promenada" brzmi co najmniej intrygująco.

      Usuń
    2. Rybko , czy my aby nie mamy tego samego męża - rowery i sprzęt grający to jego koniki , no jeszcze motory ;)
      Prawdę mówiąc chyba też bym najpierw rower ratowała , o ile nie byłoby zagrożenia życia człowiek a, bo samemu się umyć to nie problem , ale czyszczenie upaskudzonego roweru to brrrrrrrrrrrr ;]

      Usuń
    3. Parabelko, Miły o motorach na razie nie wspomina, jeśli zacznie ja zrobię się podejrzliwa- nuż bigamista?
      Mój rower jest upaskudzony po każdej z moich wypraw więc czyszczenie go mi niestraszne. Pucuję go płynem do mycia samochodowych szyb, to patent Miłego, który tłucze się po bezdrożach przynajmniej tak często i z takim zacięciem co ja.

      Usuń
    4. A to nie mamy tego samego - mój woli kolarstwo szosowe , ufff ;)

      Usuń
    5. Nie byłabym taka pewna, Miły szosowe także uprawia i jeździ pięćdziesięcio-, sześćdziesięcio- kilometrowe trasy.
      A może tylko tak mówi a czas ten spędza z Tobą?!
      :)

      Usuń
    6. Uuu , chyba więcej z Tobą - jeszcze parę lat temu jeździł po 100-120 :P

      Usuń
    7. Rety, szacun! powiedziałabym gdybym należała do ciut młodszego pokolenia. A tak powiem tylko, że podziwiam. Chciałabym mieć taką "parę" w nogach.

      Usuń
    8. Nic trudnego - trzeba trenować ;)

      Usuń
  2. Z przyjemnością przeczytałem ten post i historię z rowerem :) Gdybym znalazł się w takiej sytuacji, też bym chyba zaczął od wyciągania roweru. To się wydaje bardziej logiczne, sic.

    Też mam obciążąjącą pracę, chociaż na szczęście nie muszę widzieć swoich rozmówców, tylko słuchać ich zarzutów, roszczeń, skarg etc... Niechęć do ludzi jako takich mam od urodzenia :) Z narastającym z wiekiem lękiem przed tłumami. Więc w każdej wolnej chwili zwiewam z miasta na rowerze. Niestety mieszkam w samym oku cyklonu, w centrum stolicy, i żeby się wydostać do Kampinosu potrzebuję albo 1,5h pedałowania albo 30min jazdy metrem i drugie tyle drogi przez przedmieścia.

    Z przyjemnością czytam ciebie i twoje posty, ale dla kontrastu dodam, że czasem zamiast ciszy wolę industrialną ścianę dźwięku Einstürzende Neubauten czy Nine Inch Nails :)

    OdpowiedzUsuń
  3. P.S. Zanim przeczytałem twojego posta o Ninfeo pod wpływem impulsu kupiłem flakon z okazji nadchodzącego Dnia Mamy, przypadek, czy potwierdzenie dobrego zakupu? :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Witaj Michale,
    ciesze się że lektura sprawiła Ci przyjemność.
    Z logicznego punktu widzenia masz oczywiście rację, rower winien być ratowany jako pierwszy. Ale tu emocje prym wiodą nad rozumem, jestem przecież kobietą, domagam się pierwszeństwa i uwagi przedkładając w kontekście wybranego mężczyzny siebie ponad rower, nawet własny i ukochany.

    Jeśli moje skojarzenia idą w dobrym kierunku pracę masz znacznie bardziej podłą niż ja. Tym lepiej rozumiem Twoją potrzebę wyrwania się z miasta i cieszę się, że ja mieszkam na peryferiach, na blokowisku brzydkim i szarym z którego można jednak szybko wyjechać, wyrwać się choćby na godzinę, na dwie.

    Nine Inch Nails cenię- co nie znaczy, że słucham. A na koncert Einstürzende Neubauten wywieźli mnie kiedyś znajomi, bodaj do Poznania. Do ostatniej chwili nie powiedzieli mi na co właściwie idziemy i o co chodzi. I tak uciekłam w 1/3 koncertu i nigdy im tego do końca nie wybaczyłam.

    Mam nadzieję, że Mama będzie zadowolona z prezentu.

    OdpowiedzUsuń
  5. Z twojego opisu wynika, że masz coś wspólnego z psychoterapią albo pracujesz w urzędowym okienku. Czyli oprócz komunikacji werbalnej potrzebujesz używać też mowy ciała i mimiki twarzy. Ja na szczęście muszę mieć tylko opanowaną emisję głosu, bo z komunikacją face to face w życiu bym sobie nie poradził. Więc, nie brnąc dalej w dziecinne licytowanie się, zgaduję, że wg tych kryteriów, ty masz gorszą pracę ;P

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Masz rację, według stosowanych przez Ciebie kryteriów moja jest gorsza :)
      Ale i tak ją lubię.

      Usuń
  6. To ja zajmę się innym kontekstem Twojej historii (pięknej swoją drogą! :) )
    Wyszłaś z bagna obłocona, wymęczona, bez jednego buta i pewnie jeszcze porządnie wkurzona i jeszcze się dziwisz, że Twój Facet uznał Cię za piękną?? ;)
    A przecież już na wstępie okazało się, że jesteś wyrwała - bo przy takim błocku nie zaniechałaś wjazdu na uroczysko, wrażliwa na niekonwencjonalne piękno - bo w ogóle doceniłaś niecywilizowaną urodę miejsca, odważna - z dwóch wymienionych powodów, ponadto nie poruszasz się stadami, pewnie jeszcze z tuzin rzeczy, które teraz nie chcą przyjść mi na myśl oraz, last but not least, skoro tak poświęcasz się dla rowerowej wycieczki, to MUSISZ JE NAPRAWDĘ KOCHAĆ! ;) To mało??
    Wybacz mi tę pseudo-analizę, naprawdę nie mogłam się powstrzymać. Jakoś tak klimatycznie się zrobiło.

    Od siebie dodam za to, że kiedyś też przechodziłam przez etap związku z rowero-fanatykiem. Z tym, że wówczas namiętnie zbierałam jedynie książki, więc przy cudzej pasji odgrywałam rolę "tej złej"; której np. fakt wydania pół tysiąca na kawałek pogiętego drutu nie mieściło się w głowie. Pewnie dziś byłabym znacznie bardziej tolerancyjna. ;) Cóż, było minęło. I dobrze. :)

    A Nimfeo Mio to bodaj jedyny oczywisty zielony świeżak, który szczerze wielbię! :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jeszcze jedna uwaga natury technicznej: czy tylko ja widzę gigantyczną czarną dziurę między fotografią z żółtymi kwiatkami a tekstem zaczynającym się od słów: "Późna wiosna dwa lata temu (...)"? Chyba, że tak ma być. Romantycznie niedopowiedzenie albo cenzura (bo kolejne fotografie mogą pomóc zlokalizować Twoją samotnię).. :)

      Usuń
  7. Zacznę od końca i od kwestii technicznych: u mnie post wyświetlał się jak należy, bez dziur i spójnie ale dzięki Twojej uwadze chyba namierzyłam usterkę i, być może, usunęłam ją. Mam nadzieję, że dziury w tekście znikły.

    Obcowanie z ludźmi pozbawionymi właściwie zainteresowań, "letnimi" mówiąc nieco biblijnym językiem nauczyło mnie cenić wszystkie pasje, nawet takie których ni w ząb nie rozumiem (miłość do piłki nożnej na przykład) albo takie, których realizacja bywa niebezpieczna czy, w rozsądnych oczywiście granicach granicach sprzeczna z prawem (nocne przejażdżki pociągami towarowymi dajmy na to).
    Czasami przeliczam rowerowe czy muzyczne wydatki mojego Miłego na flakony perfum i wtedy zdarza mi się westchnąć ciężko- ale przecież nie będę pytała po co Miłemu czwarty rower bo On spytać by mógł po co mi ....czwarty flakon perfum.
    Poza tym z jego pasji czerpię niesłychane korzyści- mój rower jest zadbany i chodzi jak złoto a jeśli mam ochotę na jakąś specyficzną trasę dostaję do użytkowania cudownego górala albo wprost magiczną szosóweczkę. A sprzęt grający mam taki, że nie wiedziałam że w małym mieszkaniu tak może brzmieć muzyka, przestrzennie, rzetelnie i czysto.

    Twoja analiza jest bardzo ciekawa- ale ja myślę że mój Miły ma po prostu nieco spaczony gust :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Teraz jest dobrze, bez martwych plam.

      Historia, o której wspomniałam wydarzyła się przeszło pięć lat temu, więc byłam wtedy jeszcze cokolwiek smarkata. I owszem, cudze pasje ceniłam, ale tak bardziej... teoretycznie. ;) Dopóki nie stawały się zbyt absorbujące. Dziś wiem, jak idiotyczne było takie myślenie. Przecież "pasja", "hobby" z definicji wymaga nakładu czasu, gotowości do wydawania pieniędzy a od osób postronnych - choć odrobiny szacunku. Strasznie głupią gęsią wtedy byłam (mścił się wpływ prozy Musierowicz na moje życie ;> ).
      Fakt, w takim wypadku nie miałabyś prawa narzekać na niesprawny rower. :) Sprzętu natomiast trochę Ci zazdroszczę (ale tylko trochę).

      I kto z nas nie ma spaczonego gustu? Wychodzi obiegowa prawda, że każdy jest wariatem, tylko nie wszystkich jeszcze zdiagnozowano. ;)

      Usuń
    2. Wariat pochodzi od łacińskiego "varia" czyli inny, różny. Ponieważ każdy z nas jest inny i różny wszyscy jesteśmy wariatami. I psychopatami, jak to zauważył wiele lat temu wspaniały Antoni Kępiński, psychopatia bowiem oznacza cierpienie duszy a przecież każdy z nas w życiu cierpiał.

      Myślę, że do pasji trzeba dorosnąć. Do własnej, by przezywać ją świadomie i do cudzej by odnosić się do niej z szacunkiem na jaki zasługuje.

      Usuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...