Zapach, o którym chcę dziś opowiedzieć został zainspirowany japońską ceremonią "słuchania kadzidła", kodo.Rytuał ten polega na podgrzewaniu aromatycznych drewien, żywicy agarowej i kadzideł na talerzu z miki umieszczonym na żarzących się węglach. W ten sposób wonności nie spalają się a ogrzewając, uwalniają zapach w subtelniejszy, delikatniejszy sposób. Zapachy w kodo podzielone są na rikkoku i gomi czyli na sześć krajów i pięć smaków. Uczestnicy ceremonii siedząc w formalnej pozycji seiza na matach w świątyni lub prywatnym domu wdychają opary uwalniane pod wpływem temperatury i starają się odgadnąć skład wąchanej właśnie kompozycji.
Japońskość stylizowana.
Ekspansywność i temperatura tego podmuchu oszołamiają zmysły, ogłuszają i parzą śluzówkę nosa, trzeba kilku chwil by powonienie zarejestrowało pierwszą przemianę zapachu, z początku subtelną jak migrenowa aura. Gęsta, syropowata, doprawiona żywiczno- sodką benzoiną ambra kropla po kropli sączy się po skórze, spływa między piersi ciężkimi strugami jasnego, płynnego złota zmieniając fakturę pachnidła, które nasiąka tym nasyconym, słodkim nektarem. Wygładza przyprawowe zadry, wpływa w spękania, wyrównuje chropowatości, zapach w otwarciu ostry, jakby szkicowany rapidografem mięknie, kontury rozpływają się, akord kwiatowy rozpada się na upojne ylang- ylang i kremowy, maślany niemal jaśmin. Ambra rozświetla zapach od środka, pulsuje stygnąc powoli, przestaje parzyć, osiadając na ciele przyjmuje jego fakturę i temperaturę, cichnie moszcząc się w zagłębieniach skóry i wtulając się w nią. Frankońskie kadzidło żywicznieje, wyokrągla się nabierając kobiecych kształtów a w końcu stapia się z nutami drzewnymi, z jasnym, świeżym cyprysem, śmietankowym, miękkim sandałowcem, słodkim drewnem hinoki, które łatwo mylę z gwaiakowcem i suchym, nieco ołówkowym cedrem.
Spod tej spoistej a jednocześnie przydymionej ambrowo- drzewnej miękkości wyglądają wciąż pyliste, suche przyprawy, pikantne, kontrastowo gorące i gorzkie wdzierają się do nosa szorstkim powiewem, drażnią śluzówkę, niepokoją by za chwilę utonąć w kremowej, ciepłej miękkości.
U zmierzchu zapach wysładza się jeszcze bardziej, łasi się niemal do ciała, balsamiczny, ciężki od oprawionej w woskową paczulę mirry i miękkiego, pozbawionego wszelkich zwierzęcych konotacji piżma.
Miyako to perfumy bezsprzecznie orientalne, jej bogactwo, niemal ryzykowne, graniczące z przeładowaniem złożenie wielu kontrastowych akordów być może nawiązuje do rytuału kodo, w którym tropi się i nazywa zapachy ja jednak nie umiem odnaleźć w tym pachnidle wonnych tropów Kraju Kwitnącej Wiśni. Bardziej niż japońska zdaje mi się być stylizowana, jest jak Europejka ubrana w kimono i zasłaniająca twarz wachlarzem, piękna i majestatyczna lecz przebrana i upozowna, jak Camille, żona Moneta pozująca mu w stroju japońskim. Kimono wyraźnie jej ciąży a drewniane geta upijają, jasne włosy i europejska uroda kontrastują z egzotycznym strojem.
Miyako jest kipiąca od emocji niepohamowana i pełna żaru w otwarciu a jawnie zmysłowa u zmierzchu, nie strzeże zazdrośnie sekretu swej urody a wprost się z nią obnosi. Jej ekspansywność jest mi bliska, zrozumiała, obcując z tym zapachem nie zagłębiam się w rytuał, nie wyciszam się i nie koncentruję a raczej owijam się w kokon ciepłego, ambrowego erotyzmu.
I, co dziwne, wcale nie czuję się jakbym była przebrana.
Ilustracja pierwsza pochodzi ze strony http://www.nipponkodo.com/, z tejże strony zaczerpnęłam informacje o rytuale kodo.
Ilustracja druga to Japonka Józefa Pankiewicza z 1908 roku.
Ilustracja druga to Pani Monet w stroju japońskim Claude'a Moneta z 1876 roku
Zaintrygował mnie Twój opis, jak zazwyczaj :)
OdpowiedzUsuńDziękuję i pozdrawiam,
tri
Dziękuję, gorąco acz z opóźnieniem.
UsuńMam nadzieję, że zapach spodoba Ci się jeszcze bardziej niż mój jego opis.