Ostatnimi dniami dręczy nagły przypływ malkontenctwa i silniejszej niż zazwyczaj mizantropii spowodowany, być może, jakimś wirusem, który wewnątrz mojego ciała znalazł znakomite warunki egzystencji. Nic mi się nie podoba i wszystko mnie drażni, ukochane zapachy zdają się jakby mniej piękne a nowości wydają się wtórne, nijakie i nudne. Aby dobrze spożytkować ten nastrój a jednocześnie nie krzywdzić perfum świeżo testowanych, dopiero co poznawanych, dziś krótko i zwięźle opowiem o pachnidłach, z którymi znajomość zawarłam jakiś czas temu i które, delikatnie mówiąc, nie wzbudziły mojego zachwytu.
Norne od Slumberhouse pachnie istnie czarodziejsko. Nie jest to jednak eliksir dobrej wróżki, nie afrodyzjak mądrej wiedźmy, nawet nie sprowadzający miłość, szaleństwo i śmierć magiczny dekokt. To dzieło starej wiedźmy- klasycznej, archetypicznej i zupełnie anachronicznej, takiej z porosłymi włosami brodawkami na nosie, brakami w uzębieniu i kołtunem na głowie, złośliwej i niezrównoważonej emocjonalnie.
Z tylko sobie wiadomych powodów spuściła do swego kotła olej z zarżniętego do ostatka, zjedzonego przez rdzę starego rzęcha, porzuconego bez żalu na skraju lasu; olej brudny, spalony, aż gęsty od zanieczyszczeń chemicznych, żrących, metalicznych, kaleczących skórę i węchową śluzówkę. Wstawiła kocioł na ognisko by oleista, ciężka woń wypotężniała i przypaliła się jeszcze bardziej po czym do sagana dodawać poczęła różne cudowności. W kotle ląduje garść świeżych ziół, gorzkich, ciemnych a jednocześnie świetlistych tak jakby szalona czarownica sam kwiat paproci w ohydnym oleju gotowała. Pół kwarty miękkich, jodłowych igieł, pełnych żywicy i cienia, krztyna jasnego, suchego kadzidła, kilka pomarszczonych, szadzonych na srebrno jałowcowych jagód, wszystko to w kotle zostaje wchłonięte przez tłusty, słodkawy, lepiący się do skóry, chemiczny, ciemny dym przeciwko któremu buntują się płuca.
Ja też się zbuntowałam i zmyłam Norne ze skóry.
Ylang- ylang to jedna z najbardziej kłopotliwych dla mnie nut. Z ręką na sercu mówię- nie lubię woni ylangu. Jest ciężka, dusząca, mdła, zmysłowa jak dziewice omdlewające w uściskach wampirów. Nie moja. A jednocześnie większość moich ukochanych pachnideł zawiera ylang- ylang i to wcale niekoniecznie w ilościach aptekarskich. Skontrowany drzewnymi lub szyprowymi nutami kwiat ylangu przestaje być egzaltowany i histeryczny a staje się hipnotyczny. Co zaś stanie się jeśli uczynimy ylang- ylang osią kompozycji?
Moja odpowiedź brzmi: nic dobrego. Ylang in Gold od Micallefów to kompozycja, w której, moim zdaniem, para poszła w gwizdek. A raczej w wizualną zawartość flakonu, perfumy bowiem są opalizujące, nieco oleiste, pełne perłowego proszku. Wyglądają niezwykle i intrygująco a zaaplikowane na skórze pozostawiają perłową, miękką poświatę. I zapach, który, niestety, nie jest ani intrygujący ani niezwykły. Jest za to mdły. Słodki, zaostrzony w otwarciu odrobiną bardzo dojrzałych cytrusów i soczystym liczi szybko rozpływa się w cukierkowej kwiatowości, w narkotycznej omdlałości tytułowego ylangu, który raz na jakiś czas, gdy nikt nie patrzy, poprawia się nieznacznie na otomanie, by niedbała, senna poza była odpowiednio wystudiowana i kusząca, otwiera jedno nieco oko i spod powieki obserwuje bacznie i wcale nie nieprzytomnie otoczenie: stłoczone w kącie, wytarzane w cukrze owoce, znudzoną różę w ufryzowanej, przesypanej pudrem peruce godnej Ludwika XXIV, energiczną ale scukrzoną do bólu zębów wanilię, kremowy, nonszalancki sandałowiec, przekarmiony i tłusty. Niestety, wszyscy zajęci są swoimi sprawami i nikt nie chce wpić się w rozchylone, złote usta ylangu, nikt nie pożąda jego kwiatowego ciała ani upojnego oddechu, ylang leży na otomanie i nudzi się, perfumy trwają więc linearnie na skórze, ciężkie, duszące, migrenogenne, męczące i mdłe.
Do napisania słów paru o Fourreau Noir skłoniła mnie świetnie napisana recenzja pióra Wiedźmy z Podgórza, recenzja przychylna, pełna miłych i mnie skojarzeń. Gdybym nie znała tego Lutensa po przeczytaniu Wiedźmiej opowieści poczęłabym niezwłocznie zabiegać o próbkę.
Rzecz w tym, że Fourreau Noir znam i jak dla mnie jest to jeden z bardziej kontrowersyjnych zapachów Mistrza Serge'a. Dla mojego nosa to złożenie androgenicznej, pełnej lawendy, bylicy i kumaryny woni J'Ose z gęstą, słodką lutensowską bazą oraz goryczkowym, pełnym toksycznego cyjanku aromatem gorzkich migdałów. Choć za J'Ose przepadam, miodową bazę charakterystyczną dla kompozycji Lutensa lubię i wysoko cenię a i przeciwko słodko- gorzkiemu zapachowi migdałów nie mam nic to połączenie tych akordów nie tworzy według mnie zbyt udanej całości. Wyzywająca, łamiąca konwenanse androginiczność J'Ose utaplana w półpłynnym miodzie traci prowokacyjność i lekkość; to co było niedopowiedzeniem, grą pozorów i tajemnicą u Eisenberga w Czarnej Powłoce staje się wyraźnym kalectwem, skazą, klątwą hermafrodyty. Gryząca, migdałowa gorycz przypomina jak niebezpieczne bywa igranie z płcią i własnym ciałem, jak szybko zatrzeć się może granica między zabawą a chorobą, jak złośliwie i przewrotnie nasze hormony ukarać mogą chęć wyrwania się z okowów jednej, przypisanej nam płci. Podstawa zapachu, wypolerowana, dymno- piżmowa, gęsta i lepka wygładza chłód i niepokój otwarcia ale mimo niej nie nazwałabym Fourreau Noir zapachem komfortowym. U mnie budzi dreszcz. Bynajmniej nie zachwytu.
*O flakach z olejem nie chciałam pisać. Przynajmniej nie w tytule opowieści.
Ilustracja pierwsza pochodzi z http://www.squidoo.com/witches-cauldron
drugą pożyczyłam z http://www.all-hd-wallpapers.com
trzecia zaś pochodzi ze strony http://8tracks.com/theorgandonor/male-or-female-androgynous-voices
Kocioł czarownicy
Norne od Slumberhouse pachnie istnie czarodziejsko. Nie jest to jednak eliksir dobrej wróżki, nie afrodyzjak mądrej wiedźmy, nawet nie sprowadzający miłość, szaleństwo i śmierć magiczny dekokt. To dzieło starej wiedźmy- klasycznej, archetypicznej i zupełnie anachronicznej, takiej z porosłymi włosami brodawkami na nosie, brakami w uzębieniu i kołtunem na głowie, złośliwej i niezrównoważonej emocjonalnie.
Z tylko sobie wiadomych powodów spuściła do swego kotła olej z zarżniętego do ostatka, zjedzonego przez rdzę starego rzęcha, porzuconego bez żalu na skraju lasu; olej brudny, spalony, aż gęsty od zanieczyszczeń chemicznych, żrących, metalicznych, kaleczących skórę i węchową śluzówkę. Wstawiła kocioł na ognisko by oleista, ciężka woń wypotężniała i przypaliła się jeszcze bardziej po czym do sagana dodawać poczęła różne cudowności. W kotle ląduje garść świeżych ziół, gorzkich, ciemnych a jednocześnie świetlistych tak jakby szalona czarownica sam kwiat paproci w ohydnym oleju gotowała. Pół kwarty miękkich, jodłowych igieł, pełnych żywicy i cienia, krztyna jasnego, suchego kadzidła, kilka pomarszczonych, szadzonych na srebrno jałowcowych jagód, wszystko to w kotle zostaje wchłonięte przez tłusty, słodkawy, lepiący się do skóry, chemiczny, ciemny dym przeciwko któremu buntują się płuca.
Ja też się zbuntowałam i zmyłam Norne ze skóry.
Ylang z olejem*
Ylang- ylang to jedna z najbardziej kłopotliwych dla mnie nut. Z ręką na sercu mówię- nie lubię woni ylangu. Jest ciężka, dusząca, mdła, zmysłowa jak dziewice omdlewające w uściskach wampirów. Nie moja. A jednocześnie większość moich ukochanych pachnideł zawiera ylang- ylang i to wcale niekoniecznie w ilościach aptekarskich. Skontrowany drzewnymi lub szyprowymi nutami kwiat ylangu przestaje być egzaltowany i histeryczny a staje się hipnotyczny. Co zaś stanie się jeśli uczynimy ylang- ylang osią kompozycji?
Moja odpowiedź brzmi: nic dobrego. Ylang in Gold od Micallefów to kompozycja, w której, moim zdaniem, para poszła w gwizdek. A raczej w wizualną zawartość flakonu, perfumy bowiem są opalizujące, nieco oleiste, pełne perłowego proszku. Wyglądają niezwykle i intrygująco a zaaplikowane na skórze pozostawiają perłową, miękką poświatę. I zapach, który, niestety, nie jest ani intrygujący ani niezwykły. Jest za to mdły. Słodki, zaostrzony w otwarciu odrobiną bardzo dojrzałych cytrusów i soczystym liczi szybko rozpływa się w cukierkowej kwiatowości, w narkotycznej omdlałości tytułowego ylangu, który raz na jakiś czas, gdy nikt nie patrzy, poprawia się nieznacznie na otomanie, by niedbała, senna poza była odpowiednio wystudiowana i kusząca, otwiera jedno nieco oko i spod powieki obserwuje bacznie i wcale nie nieprzytomnie otoczenie: stłoczone w kącie, wytarzane w cukrze owoce, znudzoną różę w ufryzowanej, przesypanej pudrem peruce godnej Ludwika XXIV, energiczną ale scukrzoną do bólu zębów wanilię, kremowy, nonszalancki sandałowiec, przekarmiony i tłusty. Niestety, wszyscy zajęci są swoimi sprawami i nikt nie chce wpić się w rozchylone, złote usta ylangu, nikt nie pożąda jego kwiatowego ciała ani upojnego oddechu, ylang leży na otomanie i nudzi się, perfumy trwają więc linearnie na skórze, ciężkie, duszące, migrenogenne, męczące i mdłe.
Trzy grzybki w barszcz.
Do napisania słów paru o Fourreau Noir skłoniła mnie świetnie napisana recenzja pióra Wiedźmy z Podgórza, recenzja przychylna, pełna miłych i mnie skojarzeń. Gdybym nie znała tego Lutensa po przeczytaniu Wiedźmiej opowieści poczęłabym niezwłocznie zabiegać o próbkę.
Rzecz w tym, że Fourreau Noir znam i jak dla mnie jest to jeden z bardziej kontrowersyjnych zapachów Mistrza Serge'a. Dla mojego nosa to złożenie androgenicznej, pełnej lawendy, bylicy i kumaryny woni J'Ose z gęstą, słodką lutensowską bazą oraz goryczkowym, pełnym toksycznego cyjanku aromatem gorzkich migdałów. Choć za J'Ose przepadam, miodową bazę charakterystyczną dla kompozycji Lutensa lubię i wysoko cenię a i przeciwko słodko- gorzkiemu zapachowi migdałów nie mam nic to połączenie tych akordów nie tworzy według mnie zbyt udanej całości. Wyzywająca, łamiąca konwenanse androginiczność J'Ose utaplana w półpłynnym miodzie traci prowokacyjność i lekkość; to co było niedopowiedzeniem, grą pozorów i tajemnicą u Eisenberga w Czarnej Powłoce staje się wyraźnym kalectwem, skazą, klątwą hermafrodyty. Gryząca, migdałowa gorycz przypomina jak niebezpieczne bywa igranie z płcią i własnym ciałem, jak szybko zatrzeć się może granica między zabawą a chorobą, jak złośliwie i przewrotnie nasze hormony ukarać mogą chęć wyrwania się z okowów jednej, przypisanej nam płci. Podstawa zapachu, wypolerowana, dymno- piżmowa, gęsta i lepka wygładza chłód i niepokój otwarcia ale mimo niej nie nazwałabym Fourreau Noir zapachem komfortowym. U mnie budzi dreszcz. Bynajmniej nie zachwytu.
*O flakach z olejem nie chciałam pisać. Przynajmniej nie w tytule opowieści.
Ilustracja pierwsza pochodzi z http://www.squidoo.com/witches-cauldron
drugą pożyczyłam z http://www.all-hd-wallpapers.com
trzecia zaś pochodzi ze strony http://8tracks.com/theorgandonor/male-or-female-androgynous-voices
O, dzięki za podlinkowanie! :)
OdpowiedzUsuńCiekawe podejście do FN, nie spodziewałam się, że odbierasz je AŻ TAK. Trochę freakowate ale też dobrze objaśniłaś, czemu odbierasz zapach tak a nie inaczej (chodzi mi oczywiście o migdały i pogrywanie z własną płciowością). Przy okazji zastanawia mnie, czy ja faktycznie jeszcze jestem kobietą, skoro mnie się podoba? [w odróżnieniu od pewnej książki z gatunku paranormal romance, którą obecnie czytam - a który to gatunek jest ponoć ulubionym wszystkich pań świata ;P Nie rzucam w kąt, bo przy lekturze pękam ze śmiechu - choć rzadko kiedy w chwilach, kiedy życzyłaby sobie tego autorka ;> ] I właśnie odniosłam to do swej sympatii ku Fourreau Noir. :D
Choć może nie jest źle - w końcu mam w sobie Moc, która jest zdolna wyegzorcyzmować jędze z Norne. ;P
Przepraszam, chyba 'upiłam się' książką. ;))) Bo bredzę Ci w komentarzu. ;)
Wiesz, Wiedźma z wiedźmą zawsze się dogada :)
UsuńWięc wcale nie dziwię się że Ci Norne dobrze leży.
Ja się radośnie przyznaję do mentalnego obojnactwa, z resztą uważam, za Judith Butler, że odwoływanie się do kategorii płci jako do ostatecznego argumentu zawsze jest porażką. Tym bardziej, że o ile, przynajmniej w ogromnej większości przypadków, płeć biologiczną można z dużą dozą prawdopodobieństwa stwierdzić "na oko" tak z płcią społeczną czy psychologiczną nie jest już tak łatwo.
Bo co to znaczy "być kobietą" abo "być mężczyzną"?
W każdym razie we wszystkich możliwych testach wychodzi mi płeć psychologiczna androgeniczna. Myślę że i Tobie by taka wyszła Wiedźmo.
Tak jak Ty śmiejesz się nad paranormal romance tak ja chichoczę nad Trędowatą Mniszkówny. Jest zabawniejsza nawet od Sapkowskiego czy Pratchetta. A romansów nie lubię.
Wyłączając własne :)
He he, wstawić się za Tobą? ;)
UsuńZaintrygowana wczoraj wieczorem zrobiłam sobie taki test, trochu śmieszny, z głupawymi pytaniami, jeden z chodzących po internecie. Nie wiem, na ile jest on wiarygodny ale rzeczywiście wyszło mi pół na pół (z lekkim przechyłem w stronę żeńską). :D Czyli jestem nikim, cytując określenie pewnej osoby, która ów test robiła przede mną i wpisała się w komentarzu. ;)
Oczywiście, że odwoływanie się do płci i stereotypowo przypisanych jej cech [bez różnicy: ma to uzasadnienie w rzeczywistych zachowaniach jej przedstawicieli czy nie] nie ma sensu. Jest jednocześnie irytujące, rozczulająco naiwne oraz po prostu mylne. Ale że JB miała sporo racji, wiadomo nie od dziś. :)
"Trędowata" to klasyka gatunku! ^^ Co prawda wcześniej przeczytałam "Na ustach grzechu", więc można powiedzieć, że do lektury wiekopomnego dzieła Mniszkówny podeszłam uprzedzona ale prawda jest taka, że gdyby nie wyjątki z oryginalnego tekstu w Posłowiu "Na ustach..", nigdy nie sięgnęłabym po pierwowzór. :)) Przekonał mnie głównie ordynat Michorowski, kłusujący po parku z jakąś super uzdeczką na głowie oraz wyszywanym czapraczkiem na grzbiecie. ^^ Czy jakoś tak. ;] Podobne atrakcje zapewniała czytana przeze mnie "Córka żywiołu", począwszy od gadającej - a nawet posiadającej studiujące dziecko - recepcji. ;)
Poważnie zaś uważam, że dobry romans nie jest zły. Nie muszę cały czas czytać o rozpadających się rodzinach, mordach na tle rasowym czy nekrofilii, trochę sentymentalnej rozrywki też się przydaje. Byle tylko miała ona ręce i nogi; oraz, co ważniejsze, głowę. :)
Kobiecość rozumiana jako biegun płci psychologicznej jest po prostu nieznośna: bierna, niesamodzielna, wrażliwa, troskliwa, uległa, lękliwa. Czasami zdarza mi się spotkać takie właśnie "100% kobiety" (aby było śmieszniej trafia się, że są w męskiej skórze)i szału dostaję bo taka osoba na ogół budzi u mnie agresję i złość.
UsuńBardzo ciekawą postawę natomiast zaprezentowała w komentarzu osoba, która rozwiązywała test przed Tobą. Jako (również) ktoś, kto według osoby tej jest nikim czuję nawet pewną satysfakcję. Zdecydowanie wolę być nikim niż kimś podobnym do owego wypowiadającego się.
Tak sobie teraz pomyślałam że nie moje nielubienie romansów to skrzywienie zawodowe. Dość mam miłosnych perypetii innych ludzi. Może dlatego nigdy nie sięgnęłam do Rodziewiczówny. Chyba straciłam masę przedniej zabawy :)
Gdzieś w czeluściach Sieci spotkałam się swego czasu ze stwierdzeniem, że jako "nienormalne kobiety" możemy [ha! szybko się tego "my" nabawiłam ;) ] wyznawać poglądy, jakie nam się tylko podoba, z feminizmem włącznie. Bo przecież żadna zdrowa, normalna Prawdziwa Kobieta nie będzie dążyć do samodzielności, nie będzie też pragnąć wolnego czasu czy nie ciągnie jej do przejmowania inicjatywy w łóżku (tak się ktoś rozpędził), natomiast babochłopami nikt sensowny się nie przejmuje. Teraz pytanie za tysiąc złotych (a może nawet euro): czy na takie dictum mam się oburzyć, podziękować ironicznie za łaskę udzielonej mi swobody czy może rzeczywiście być wdzięczną Chórowi Wujów za święty spokój i niewpierniczanie się w cudze sprawy? ;>>
UsuńZdecydowanie lepiej jest być nikim. :) Pomijając wynurzenia przytoczone przeze mnie wyżej, łączy się to z pewną bezkarnością: zawsze możemy oślepić barbarzyńskiego cyklopa a nie spotka nas za to żadna kara. ;P ;)
Ale muszę zgodzić się, że wypowiedź osoby spod testu (to była kobieta, sądząc z końcówki -łam) jest co najmniej niepokojąca.
Twoje tłumaczenie niechęci do romansów chyba ma sens. Domyślam się, że przy częstszej ich lekturze miałabyś wrażenie ciągłego pozostawania w pracy. :/ Tego nie wypada życzyć nawet wrogowi, a co dopiero "internetowo zaprzyjaźnionym" Rybom. ;)
Z tego, co pamiętam, Rodziewiczówna nie pozostawiała po sobie tylu absurdalnych lapsusów, akcja powieści (w ramach określonego gatunku, rzecz jasna) też wydawała się jakby bardziej spójna. Ale może ona miała po prostu lepszych redaktorów (w tamtych czasach chyba raczej nieoficjalnych)..? W każdym razie, sądząc z dostępnych mi źródeł o Rodziewiczównie, ona również była "nikim". ;) Albo wręcz "mężczyzną".
Jest takie powiedzenie:
Usuńgrzeczne dziewczynki idą do nieba
niegrzeczne- tam gdzie chcą :).
Pomysł jest prosty: kobieta ma być kobieca, mężczyzna męski, białe ma być białe, czarne- czarne, sprawy rodzinne mają być załatwiane za zamkniętymi drzwiami a gdy już dojdzie do takiej tragedii że nie da się tego zamieść pod dywan to zwykle winna jest ona, żona, matka, konkubina.
Bo ona go sprowokowała, bo ona nie interweniowała, bo ona, wyrodna zabiła jego albo dziecko.
I to nie jest wcale próba usprawiedliwienia zabójczyń.
Kultura założyła kobietom genialny w swojej prostocie kaganiec: jeśli nie jesteś kobietą jesteś nikim (tudzież babochłopem, paskudnym i godnym pogardy co to umrze sam i nikt mu na starość szklanki wody poda -w tej kolejności). A kobieta ma obowiązek być kobieca- to znaczy: nie upominać się o władzę, nie chcieć jej dla siebie, uznawać za naturalny (cokolwiek to znaczy) stan podległości mężczyźnie i pogardzać babochłopami umacniając patriarchalny porządek.
Całe szczęście w trafiają się kobiety których status "nikogo" nie przeraża.
I to nie tylko w naszych czasach, Rodziewiczówna przykładem.
Żaden z zapachów mnie nie uwiódł :)
OdpowiedzUsuńMigdała nie lubię a od mocnego zapachu Ylang- ylang robi mi się niedobrze i boli mnie głowa :(
Na ylang zatem reagujemy tak samo. Choć u mnie najpierw działa głowa, żołądek reaguje dużo, dużo później.
Usuń