Krótko będzie i zwięźle bo nad zapachami wyszczególnionymi poniżej nie ma co się zbytnio rozwodzić. Należą do różnych grup olfaktorycznych i są dziełami różnych kreatorów jedno je natomiast łączy: podczas ich testowania żałowałam gorąco, że nie cierpię na bardzo stosowny tą porą roku katar.
Rozochocona pięknem orientów i (niby)szyprów Keiko Mecheri z pełną ufnością sięgnęłam po sygnowane nazwiskiem japońskiej projektanki zapachy kwiatowe. To testach dochodzę do wniosku, że Keiko Mecheri zdecydowanie powinna pozostać przy żywicach i drewnach.
Pierwsze wrażenie niemal wyrzuca z butów uderzeniem drażniących, zasadowych aldehydów i garścią dojrzałych, mechatych ziaren dzikiej róży, wydłubanych ze skórzastej, czerwonej łupiny i wrzuconych za bluzkę. Kto doświadczył wie o czym piszę: obłamane, drobne włoski nasion przywierają do ciała, gryzą, przeszkadzają, irytują, trudno się ich pozbyć a ich obecność jest tak przykra, że ma się ochotę wyskoczyć z własnej skóry.
Podobnych wrażeń dostarcza Scarlett. Mydlane piżmo z zielonym arcydzięglem przywodzi na myśl jakiś kosmetyczny detergent aromatyzowany bladą, syntetyczną różą, rozwiewającą się szybko, pozostawiającą po sobie kwaśny powidok.
Kiedyś najpopularniejszym prezentem z prowansalskiej perfumerii Grasse było mydło w kształcie cytryny, o żywym, świetnie oddanym cytrusowym zapachu. Woń bazy Scarlett to właśnie cytrynka z Grasse, tyle że zleżała, olfaktorycznie wyblakła, wylizana powietrzem i słońcem.
Datura Blanche przypomniała mi dlaczego tak nie lubię Hypnotic Poison od Diora. To odświeżenie pamięci tym bardziej przykre, że w pachnidle Keiko Mecheri odnajduję także ślad Fleurs Nocturne od Isabey, jednej z moich największych zapachowych traum. Mariaż żółtawych, nieco zjełczałych od długiego przechowywania migdałowych płatków, syntetycznej wanilii trzepiącej sztucznymi rzęsami, ciągliwej, zatęchłej i dusznej z akordem świetlistych białych, mdlących kwiatów ze słodkim narkotycznym bieluniem i animalistyczną tuberozą na przedzie sprawia, że żołądek podchodzi mi do gardła. Pudrowy, scukrzony heliotrop trąci, co za niespodzianka, mydłem, tyle że aromatyzowanym migdałowym olejkiem do ciasta.
Mdląca,odurzająca datura pochłania jednak i ten akord, pożera go tak jak rosiczka pochłania upolowanego owada i w końcu pozostaje na placu boju sama, przenikliwa i triumfująca, kruczowo uczepiona skóry. Bo zahukanego i przerażonego drapieżnością tej kwitnącej modliszki rachitycznego i słabowitego akordu balsamicznego właściwie nie można traktować poważnie.
Bieluń- czyli datura- jest rośliną wysoce toksyczną. Kto choć raz powąchał Datura Blanche nie będzie miał co do tego najmniejszych wątpliwości.
Eau de Gloire to pachnidło, które mogłoby czarować magią lat 20 albo trzydziestych XX wieku. Nienarzucający się, utrzymany w stylu retro, nienagannie elegancki ziołowy przyprawowiec rozjaśniony klasycznymi, kolońskimi nutami w noszeniu okazał się być jednak niezmiernie rozczarowujący. To bowiem co miało być elegancją okazało się formalną sztywnością, to co kusiło klimatami retro przemieniło się w zachowawczość a ze stylowej dyskrecji wyszła niezaangażowana, ziewająca nuda.
Z przełomu lat 20stych i 30stych mienionego wieku zaś pozostał celuloidowy kołnierzyk, za mały o przynajmniej dwa numery, wpijający się w szyję, dławiący i uniemożliwiający swobodne ruchy. W dodatku niezbyt świeży, ktoś co prawda próbował zamaskować zapach papierosowego dymu, którym nasiąkł przy pomocy lawendowego olejku ale olfaktoryczny rezultat tego przedsięwzięcia, podbity w dodatku aromatem łagodnie miętowej pasty do mycia zębów jakoś mnie nie zachwyca.
Eau de Glorie mogłoby oddawać ducha niegdysiejszego gentlemana: zdystansowanego, szarmanckiego, ujmującego i powściągliwego, potrafiącego zawsze znaleźć celną ripostę. Ale coś poszło nie tak, Woda Zwycięstwa to triumf Nikodema Dyzmy, cwaniaka miarkującego męża stanu, kanciarza, któremu nawet spod najelegantszego garnitury wystawać będzie celuloidowy kołnierzyk.
Rozochocona pięknem orientów i (niby)szyprów Keiko Mecheri z pełną ufnością sięgnęłam po sygnowane nazwiskiem japońskiej projektanki zapachy kwiatowe. To testach dochodzę do wniosku, że Keiko Mecheri zdecydowanie powinna pozostać przy żywicach i drewnach.
Opowieści krótkiej treści
Scarlett
Pierwsze wrażenie niemal wyrzuca z butów uderzeniem drażniących, zasadowych aldehydów i garścią dojrzałych, mechatych ziaren dzikiej róży, wydłubanych ze skórzastej, czerwonej łupiny i wrzuconych za bluzkę. Kto doświadczył wie o czym piszę: obłamane, drobne włoski nasion przywierają do ciała, gryzą, przeszkadzają, irytują, trudno się ich pozbyć a ich obecność jest tak przykra, że ma się ochotę wyskoczyć z własnej skóry.
Podobnych wrażeń dostarcza Scarlett. Mydlane piżmo z zielonym arcydzięglem przywodzi na myśl jakiś kosmetyczny detergent aromatyzowany bladą, syntetyczną różą, rozwiewającą się szybko, pozostawiającą po sobie kwaśny powidok.
Kiedyś najpopularniejszym prezentem z prowansalskiej perfumerii Grasse było mydło w kształcie cytryny, o żywym, świetnie oddanym cytrusowym zapachu. Woń bazy Scarlett to właśnie cytrynka z Grasse, tyle że zleżała, olfaktorycznie wyblakła, wylizana powietrzem i słońcem.
Datura Blanche
Datura Blanche przypomniała mi dlaczego tak nie lubię Hypnotic Poison od Diora. To odświeżenie pamięci tym bardziej przykre, że w pachnidle Keiko Mecheri odnajduję także ślad Fleurs Nocturne od Isabey, jednej z moich największych zapachowych traum. Mariaż żółtawych, nieco zjełczałych od długiego przechowywania migdałowych płatków, syntetycznej wanilii trzepiącej sztucznymi rzęsami, ciągliwej, zatęchłej i dusznej z akordem świetlistych białych, mdlących kwiatów ze słodkim narkotycznym bieluniem i animalistyczną tuberozą na przedzie sprawia, że żołądek podchodzi mi do gardła. Pudrowy, scukrzony heliotrop trąci, co za niespodzianka, mydłem, tyle że aromatyzowanym migdałowym olejkiem do ciasta.
Mdląca,odurzająca datura pochłania jednak i ten akord, pożera go tak jak rosiczka pochłania upolowanego owada i w końcu pozostaje na placu boju sama, przenikliwa i triumfująca, kruczowo uczepiona skóry. Bo zahukanego i przerażonego drapieżnością tej kwitnącej modliszki rachitycznego i słabowitego akordu balsamicznego właściwie nie można traktować poważnie.
Bieluń- czyli datura- jest rośliną wysoce toksyczną. Kto choć raz powąchał Datura Blanche nie będzie miał co do tego najmniejszych wątpliwości.
Eau de Glorie
Eau de Gloire to pachnidło, które mogłoby czarować magią lat 20 albo trzydziestych XX wieku. Nienarzucający się, utrzymany w stylu retro, nienagannie elegancki ziołowy przyprawowiec rozjaśniony klasycznymi, kolońskimi nutami w noszeniu okazał się być jednak niezmiernie rozczarowujący. To bowiem co miało być elegancją okazało się formalną sztywnością, to co kusiło klimatami retro przemieniło się w zachowawczość a ze stylowej dyskrecji wyszła niezaangażowana, ziewająca nuda.
Z przełomu lat 20stych i 30stych mienionego wieku zaś pozostał celuloidowy kołnierzyk, za mały o przynajmniej dwa numery, wpijający się w szyję, dławiący i uniemożliwiający swobodne ruchy. W dodatku niezbyt świeży, ktoś co prawda próbował zamaskować zapach papierosowego dymu, którym nasiąkł przy pomocy lawendowego olejku ale olfaktoryczny rezultat tego przedsięwzięcia, podbity w dodatku aromatem łagodnie miętowej pasty do mycia zębów jakoś mnie nie zachwyca.
Eau de Glorie mogłoby oddawać ducha niegdysiejszego gentlemana: zdystansowanego, szarmanckiego, ujmującego i powściągliwego, potrafiącego zawsze znaleźć celną ripostę. Ale coś poszło nie tak, Woda Zwycięstwa to triumf Nikodema Dyzmy, cwaniaka miarkującego męża stanu, kanciarza, któremu nawet spod najelegantszego garnitury wystawać będzie celuloidowy kołnierzyk.
Speakeasy
Mianem speakeasy obdarzano w Stanach Zjednoczonych za czasów prohibicji nielegalnych sprzedawców alkoholu a także lokale z niezgodnym z prawem wyszynkiem. Wiele z takich klubów prowadzonych było przez mafię, szeroki wybór ekskluzywnych trunków w zawrotnych cenach uczynił ze lokali speakeasy miejsce spotkań ekonomicznej elity. To, że Frapin, francuska firma, która perfumy tworzy niejako przy okazji produkcji znakomitych koniaków odwołuje się do pojęć związanych z obecnością alkoholu w kulturze nie dziwi. Dziwi natomiast, że Marc-Antoine Cortichiatto, nos, który zapach skomponował, tak bardzo skopał temat.
Intensywne, rumowe otwarcie jest, ku mojemu zaskoczeniu, energetyczne i dość lekkie, pewnie dzięki świeżej mięcie kropionej sokiem z cytryny. Nim jednak uda nam się wysączyć tego drinka do końca zapach wysładza się aż do przyciężkiej, landrynkowatej, ciągliwej słodyczy, gorzkawy tytoń z kumaryną nie jest w stanie przełamać syntetycznej, ulepnej wanilii. Dopiero w samym finiszu zapachu potrafię wyczuć odrobinę skóry posmarowanej, jak lakierem, gęstą, słodką, syropową ambrą.
Wiem, że moje ciało nie lubi się zbytnio z wonią rumu i wydobywa z niej najmniej interesujący aspekt zapachowego widma. Przetestowałam więc Speakeasy na Mężczyźnie w nadziei, że na Nim zapachnie bardziej interesująco. Cóż, moje oczekiwania okazały się płonne. Na męskiej skórze Speakeasy to, od pierwszej, do ostatniej nuty, stare, zleżałe białe landryny przetrwałe jeszcze od czasów PRL-u, skamieniałe, sklejone słodyczą w skarmelinizowaną grudę, jadowite od konserwantów i barwników.
Najlepszym podsumowaniem powyższych zapachów oraz faktu, że katar pojawił się niedługo po testach omawianych pachnideł będzie mój ulubiony skonfundowany lew:
Zdjęcie pierwsze pochodzi z: http://www.dreamstime.com/royalty-free-stock-image-grasse-soap-image1581656
drugie zaś pochodzi z zasobów wikipedii:http://cs.wikipedia.org/wiki/Soubor:Time_to_let_%28her%29_go!.jpg
kolejne jest kadrem z serialu w reżyserii Jana Rybkowskiego i Marka Nowickiego Kariera Nikodema Dyzmy. W roli głównej genialny Roman Wilhelmi.
Zdjęcie czwarte pożyczyłam ze świetnej strony tematycznej: http://www.huffenglish.com
ostatnie zdjęcie można znaleźć na: http://www.ipad-hd-wallpapers.com
Intensywne, rumowe otwarcie jest, ku mojemu zaskoczeniu, energetyczne i dość lekkie, pewnie dzięki świeżej mięcie kropionej sokiem z cytryny. Nim jednak uda nam się wysączyć tego drinka do końca zapach wysładza się aż do przyciężkiej, landrynkowatej, ciągliwej słodyczy, gorzkawy tytoń z kumaryną nie jest w stanie przełamać syntetycznej, ulepnej wanilii. Dopiero w samym finiszu zapachu potrafię wyczuć odrobinę skóry posmarowanej, jak lakierem, gęstą, słodką, syropową ambrą.
Wiem, że moje ciało nie lubi się zbytnio z wonią rumu i wydobywa z niej najmniej interesujący aspekt zapachowego widma. Przetestowałam więc Speakeasy na Mężczyźnie w nadziei, że na Nim zapachnie bardziej interesująco. Cóż, moje oczekiwania okazały się płonne. Na męskiej skórze Speakeasy to, od pierwszej, do ostatniej nuty, stare, zleżałe białe landryny przetrwałe jeszcze od czasów PRL-u, skamieniałe, sklejone słodyczą w skarmelinizowaną grudę, jadowite od konserwantów i barwników.
Najlepszym podsumowaniem powyższych zapachów oraz faktu, że katar pojawił się niedługo po testach omawianych pachnideł będzie mój ulubiony skonfundowany lew:
Zdjęcie pierwsze pochodzi z: http://www.dreamstime.com/royalty-free-stock-image-grasse-soap-image1581656
drugie zaś pochodzi z zasobów wikipedii:http://cs.wikipedia.org/wiki/Soubor:Time_to_let_%28her%29_go!.jpg
kolejne jest kadrem z serialu w reżyserii Jana Rybkowskiego i Marka Nowickiego Kariera Nikodema Dyzmy. W roli głównej genialny Roman Wilhelmi.
Zdjęcie czwarte pożyczyłam ze świetnej strony tematycznej: http://www.huffenglish.com
ostatnie zdjęcie można znaleźć na: http://www.ipad-hd-wallpapers.com
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz