Niezbyt to szlachetne, wyrafinowane ani godne skojarzenie dla perfum, już śpieszę by się z niego wytłumaczyć.
Morska bryza w spray'u.
Bardzo wysoko sobie cenię perfumeryjne dokonania mistrza Lutensa toteż do jego nowego zapachu L'eau Froide podeszłam z ogromną nadzieją. Poczytałam sobie o zmrożonym kadzidle i orzeźwiającej mięcie i doszłam do wniosku, że może to być świetna propozycja na lato. Niestety, przetestowany na skórze zapach ani z orzeźwieniem ani z intrygująco podanym kadzidłem nie chciał mieć nic wspólnego. Olibanum, owszem, jest, i to w dużej dozie. Obecne już od otwarcia, transparentne i czyste ale nie mrożone acz przenikliwie zimne, ostre, świdrujące, drażniące. Zbliżając nos do spryskanego L'eau Froide nadgarstka mam wrażenie jakbym zbyt mocno nagryzła coś metalowego, twardego, chłodnego, obcego, powodującego nagły ból zębów, ucisk w dziąsłach, pozostawiającego w ustach kwaśny, metaliczny posmak. Gdzieś w tle, przytłoczony rozpychającym się łokciami olibanum czai się imbir o nieco cytrusowym brzmieniu doprawiony szczyptą pieprzu i listkiem świeżej mięty.
Ten trudny dla mnie początek po paru chwilach poczyna się rozwadniać. Dosłownie, do zapachu zdają się wlewać hektolitry tytułowej Zimnej Wody, morskiej, choć niezbyt słonej, bardzo niebieskiej, układającej się w bardzo malownicze fale pod również bardzo niebieskim i obowiązkowo bezchmurnym niebem.
Akord miętowych liści przybiera na sile chłodząc zapach, gdzieś na granicy wrażliwości mojego powonienia zdaje się błąkać odrobina współpracującego z miętą eukaliptusowego olejku. Białe, roślinne piżmo, słodkie, zastępujące powoli akord ozonowy nie ociepla zapachu dodaje mu natomiast u zmierzchu detergentowego wykończenia, którego nie ratują nawet wyłaniające się bardzo późno piękne, delikatnie żywiczne nuty drzewne.
Jest w tym olfaktorycznym obrazku tyle pocztówkowej, syntetycznie podkolorowanej sztuczności, że wcale nie mam wrażenia jakbym znalazła się nad brzegiem oceanu. Mam wrażenie, że raczej stoję w cudzej łazience dopiero co wypsikanej obficie odświeżaczem powietrza o woni "morskiej" i gapie się na etykietę owego produktu, na hipernaturalistycznie wyrysowany acz płaski, bardzo niebieski, pienisty grzywacz, mało morski i mało przekonujący.
Tchnienie sztucznego lasu.
Dover Street Market nie podoba mi się przynajmniej tak mocno jak L'Eau Froide. O ile jednak w Zimnej Wodzie od Lutensa wszelką chemiczność, przejaskrawienie, nienaturalność uważać chyba mogę za błąd w sztuce perfumeryjnej o tyle pachnidło Comme des Garcons będące, w zamiarze, zabutlekowanym zapachem unoszącym się w londyńskim butiku tej ekscentrycznej marki sztuczny jest niejako z samej swej intencji. Aczkolwiek dlaczego syntetyczne musi być w tak przykry dla mojego nosa sposób- tego już zupełnie nie rozumiem.
Już od progu Dover Street Market wita nas gryzącym zapachem terpentyny. Tłustawa, przenikliwa woń przypomina, że surowiec ten otrzymuje się dzięki destylacji żywicy drzew iglastych, odrobina oleju z cytrusowych skórek w połączeniu ze świeżym labdanum tworzy wrażenie syntetyczności wprost z serii Odeur. Mam wrażenie, że w chłodnym skądinąd zapachu czuję plastik, który niedawno stopiony, zastyga właśnie w bezkształtną bryłę, gumę, woskową pastę do podłóg, wygrzaną w zimnym świetle halogenów, pachnącą nowością kolekcję ubrań z tworzyw sztucznych. Sklep jest pusty, nie słychać echa niczyich kroków, niczyj oddech nie mąci unoszącego się w powietrzu zapachu.
Sztuczne światło ślizga się po obliczach wystawowych manekinów, odbija się w ich martwych oczach. Akord żywiczny przybiera na sile, terpentyna niknie w lesistym podmuchu, pewnie to jakiś aromat do klimatyzatora który nawiewa przesycone zapachem powietrze. Kadzidło, przestrzenne, chłodne, transparentne, czyste jest zupełnie bezcielesne, wisi w nieruchomym powietrzu a jego obecność czuję przez ledwo co zarysowany, delikatny przyprawowy akord.
Zmierzch zapachu, ogrzany suchym cedrem wydaje mi się już bardziej ludzki. Drażniąca, obca syntetyczność łagodnieje, w końcu znika albo raczej wkomponowuje się w woskową, tłustą paczulę, kadzidło poczyna osypywać się kurzem, ostre światło ustępuje potokom porannego słońca wlewającego się do sklepu przez szerokie, wystawowe szyby.
Ta wcale przyjemna końcówka jednak wcale nie usprawiedliwia w moich oczach otwarcia, dziwnego w najmniej przyjemny sposób.
Zdjęcie chemii gospodarstwa domowego pochodzi z:http://www.sorana.pl/?51,pl_odswiezacz-powietrza-w-aerozolu-brise-300-ml
Ilustrację drugą pożyczyłam z http://www.eventmapa.pl/aktualnosci/1259
Zdjęcia londyńskiego butiku Comme des Garcons pochodzą z http://www.highsnobiety.com/2009/01/18/dover-street-market-new-spaces-by-lanvin-undercover-cdg-shirt/
i z: http://timetolook.wordpress.com/tag/dover-street-market/
i z: http://timetolook.wordpress.com/tag/dover-street-market/
Wg mojego nosa L'Eau Froide = woda kolońska Fiord popularna w latach 80 , produkowana chyba przez poznańską Pollenę Lechię...
OdpowiedzUsuńProducent na pewno poczułby się urazony porównaniem jego dzieła do odświeżacza do WW :P
OdpowiedzUsuńParabelko nie znam zapachu Fiorda (tudzież może znam a nie pamiętam bo lata 80te to moje dziecięctwo, nawet dość wczesne) ale skoro podobny jest do L'Eau Froide nie będę zabiegała by poznać tą perłę perfumiarstwa.
OdpowiedzUsuńTovo, zgadzam się, byłby. Ale cóż począć skoro to właśnie przywodzą mi na myśl te zapachy...
Ludzie majom dziwne nosy. :P Gdzie tam L'Eau Froide do odświeżacza powietrza! ;) Toż to przyjemne kadzidło z miętą, i basta. Nawet zastanawiam się, czy nie kupić ślicznej szklanej kolumienki z takową zawartością.
OdpowiedzUsuńDover Street Market nie znam, więc się nie wypowiadam.
Chciałabym mieć Twój nos. Albo chciałabym by Zimna Woda była tak łaskawa dla mojego jak dla Twojego nosa.
UsuńCom ja winna że na mnie odświeżacz wylazł??
Kadzidło z miętą? Zamiast odświeżacza? Aż mam ochotę przetestować :)
OdpowiedzUsuńChociaż w Lutensach czuję jakąś taką podobną nutkę (pierwsze poznałam Gris Clair, potem Szpilkównę i Cherqui) i jakoś nie mogę się przekonać. Zamiast Cherqui wybrałabym Chambre Noir, ale na szczęście aż tak bardzo mi się nie podoba.
W Montale (znam tylko Black Aoud i Grey Land) też czuję coś podobnego. Tylko co?
Dobrego wieczorku,
tri
Tri, tak ma mój nos większość Lutensów ma podobną bazę- gęstą, zawiesistą, miodową. Nie pamiętam, czy wywąchałam ją w Gris Clair, w Pannie w Szpilkach i Chergui jest na pewno.
UsuńNuty podstawy Zimnej Wody też wolne są od tej specyficznej bazy, jest w niej coś drzewnie obiecującego ale tonie w ozonie (zaszkodziło mi nieodwracalnie, zaczynam pisać częstochowskimi rymami!)
Do testów niemniej zachęcam, jeśli sobie winszujesz służę moją próbką.
A jak wpadnie Ci do głowy co łączy Montalaki (prócz cięzkiej ręki Pierra Montale) to proszę o cynk.
Miałam nadzieję na leciutkie kadzidło z miętą, a tu... wizja świeżo umytej klatki schodowej, dla odmiany nie płynem konwaliowym, żrącym i zaskakująco trwałym, ale jakimś lżejszym detergentem o zapachu lekko i syntetycznie kwiatowo-mydlanym, być może po pewnym czasie, kiedy schody już wyschły przebiegła tędy kobieta w lnach i bawełnach, w które wsiąknęło kilka kropel Rock Crystal, ale przebiegła szybko i nikt już tego nie pamięta, a dzieciaki spiesząc się na podwórko rozlały domową lemoniadę, z braku cytryny sporządzoną jedynie z wody i z cukru. Sztucznie świeżuchowaty i, na szczęście, zupełnie nie mój :)
OdpowiedzUsuńDziękuję, Rybko.
Pachnącego wieczoru.
Nie podpisałam się powyżej, co niniejszym czynię,
OdpowiedzUsuńtri
Tri, nie myślałaś kiedyś by założyć bloga z opisami perfum?
UsuńZastanów się nad tym proszę, jeśli to uczynisz natychmiast dodam go do subskrybowanych.