Upatrywanie szczęścia w przyjemności często pada ofiarą nadmiernej i nieuzasadnionej generalizacji, w rezultacie wrzucane jest do zbiorczego pojęcia hedonizmu. W języku potocznym zaś "hedonizm" wielce jest podejrzany, egoistyczny, niemoralny, jest skłonnością do używania życia, pobłażania sobie, sybarytyzmu, niemal rozpusty. To nie jednak nie do końca prawda, jeden z wielkich teoretyków przyjemności, Epikur pojmuje przyjemność w sposób nader minimalistyczny i sceptyczny: przyjemności bowiem ma doznawać ten, który nie cierpi. Jest w tym pewien fatalizm i pewna melancholia: rozważając przyjemność jako punkt wyjścia traktujemy cierpienie, szczęśliwi jesteśmy wtedy, gdy potrafimy odsunąć je od siebie. Epikur radzi ostrożność i umiarkowanie, lepiej zrezygnować z tych bieżących przyjemności, które mogą narazić na cierpienie w przyszłości; lepiej poprzestawać na małym, lepiej nie pragnąć zbyt wiele. Mam wrażenie, że filozofia ta dobrze oddaje ducha L'Ambre des Merveilles.
Na możliwość przetestowania kolejnego dziecka z Cudownej Rodziny Hermesa czekałam z nastawieniem mocno ambiwalentnym. Z jednej strony ciekawa byłam kolejnej wariacji, impresji na temat morskiej soli, ambry i drewna, z drugiej, myślę, że już starczy, że powrót do tego samego konceptu po raz wtóry nuży a i pierwotnemu pomysłowi umniejsza.
Próbkę L'Ambre des Merveilles otrzymałam jako bardzo przyjemny prezent, wraz z jeszcze jedną, godną opowieści ambrą dołączony został do przesyłki o zawartości upragnionej acz spodziewanej. Szybki test nadgarstkowy odsłonił pierwsze oblicze przyjemności z L'Ambre des Merveilles.
Otwarcie jest intensywnie słone, jakby ktoś dmuchnął w nozdrza drobno zmielonymi białymi kryształkami, aż usta wypełniają się śliną by rozcieńczyć ten zapacho- smak. Gdy węchowe receptory choć odrobinę przywykną do soli okazuje się, że to nie sam chlorek sodu zrobił tak piorunujące wrażenie a kryształy z bryły szarej ambry dopiero co wyciągniętej z morskiej toni. Półtransparentne, powietrzne olejki z cytrusowych skórek znane ze starszych inkarnacji hermesowych cudów dopełniają pierwszy oddech pachnidłem. Bardzo lubię zapachy słone, nie przeszkadzają mi ani brodawki smakowe postawione na sztorc ani pierzchnące od samego zapachu wargi, głębokie ambrowe doznanie L'Ambre des Merveilles podobne do smakowania własnych łez albo do haustu morskiej wody jest dla mnie najciekawszą i najpiękniejszą fazą życia. Bo później pojawia się waniliowa słodycz. Przez kilka chwil krucha i sucha pewnie za sprawą ambrowego labdanum szybko nabiera mięsistości i mocy, robi się spożywcza, smakowita, aż lepka karmelizowanego od cukru. Mam wrażenie, że głębi dodaje wanilii cień soczystych owoców, zapachowy ślad gdzieś na granicy wrażliwości mojego powonienia.
Jeśli mam pozostać wierną marynistycznym skojarzeniom, które wywołują wszystkie dotychczasowe wcielenia hermesowych Cudów to L'Ambre des Merveilles jest zapachem pikniku nad brzegiem morza, pikniku popularnego, w którym udział bierze duża grupa dobrze się znających i dzielących pasję do waniliowych słodyczy ludzi. Szum fal niknie w gwarze człowieczych głosów, zapach morskiej wody rozpływa się w aromatach przyniesionych w wiklinowych koszach słodkości.
Utarta na gładko jak Crème brûlée baza zdradza pewne powinowactwo z benzoiną, żywicznieje ale wypłaszcza się. Paczulowe liście, świeże i giętkie jak kobieca kibić, labdanum, teraz skórzane i słodko- słona ambra podlana jabłkowitym ambroksanem starannie wymieszane tworzą woń elegancką, nowoczesną i, jak na Hermsa przystało, minimalistyczną. Ellena z wyczuciem składa drobne przyjemności, ulotne chwile, małe radości, smak wanilowego herbatnika, woń rozgrzanej słońcem skóry, miękkość dotyku dziecięcej dłoni, szum morskich fal. Oszczędza nam nagłych zwrotów akcji, napięć, namiętności i gwałtownych wzruszeń, dramatów i niepokojów. Oto istota epikureizmu.
RenWier, pięknie dziękuję za możliwość poznania tego zapachu.
Ilustracja pierwsza pochodzi z http://33m.lista.cl/posts/ecologia/15103110/de-donde-viene-la-palabra_-salario.html
druga zaś to obraz Maurice Prendergasta Seashore
Małe przyjemności.
Na możliwość przetestowania kolejnego dziecka z Cudownej Rodziny Hermesa czekałam z nastawieniem mocno ambiwalentnym. Z jednej strony ciekawa byłam kolejnej wariacji, impresji na temat morskiej soli, ambry i drewna, z drugiej, myślę, że już starczy, że powrót do tego samego konceptu po raz wtóry nuży a i pierwotnemu pomysłowi umniejsza.
Próbkę L'Ambre des Merveilles otrzymałam jako bardzo przyjemny prezent, wraz z jeszcze jedną, godną opowieści ambrą dołączony został do przesyłki o zawartości upragnionej acz spodziewanej. Szybki test nadgarstkowy odsłonił pierwsze oblicze przyjemności z L'Ambre des Merveilles.
Otwarcie jest intensywnie słone, jakby ktoś dmuchnął w nozdrza drobno zmielonymi białymi kryształkami, aż usta wypełniają się śliną by rozcieńczyć ten zapacho- smak. Gdy węchowe receptory choć odrobinę przywykną do soli okazuje się, że to nie sam chlorek sodu zrobił tak piorunujące wrażenie a kryształy z bryły szarej ambry dopiero co wyciągniętej z morskiej toni. Półtransparentne, powietrzne olejki z cytrusowych skórek znane ze starszych inkarnacji hermesowych cudów dopełniają pierwszy oddech pachnidłem. Bardzo lubię zapachy słone, nie przeszkadzają mi ani brodawki smakowe postawione na sztorc ani pierzchnące od samego zapachu wargi, głębokie ambrowe doznanie L'Ambre des Merveilles podobne do smakowania własnych łez albo do haustu morskiej wody jest dla mnie najciekawszą i najpiękniejszą fazą życia. Bo później pojawia się waniliowa słodycz. Przez kilka chwil krucha i sucha pewnie za sprawą ambrowego labdanum szybko nabiera mięsistości i mocy, robi się spożywcza, smakowita, aż lepka karmelizowanego od cukru. Mam wrażenie, że głębi dodaje wanilii cień soczystych owoców, zapachowy ślad gdzieś na granicy wrażliwości mojego powonienia.
Jeśli mam pozostać wierną marynistycznym skojarzeniom, które wywołują wszystkie dotychczasowe wcielenia hermesowych Cudów to L'Ambre des Merveilles jest zapachem pikniku nad brzegiem morza, pikniku popularnego, w którym udział bierze duża grupa dobrze się znających i dzielących pasję do waniliowych słodyczy ludzi. Szum fal niknie w gwarze człowieczych głosów, zapach morskiej wody rozpływa się w aromatach przyniesionych w wiklinowych koszach słodkości.
Utarta na gładko jak Crème brûlée baza zdradza pewne powinowactwo z benzoiną, żywicznieje ale wypłaszcza się. Paczulowe liście, świeże i giętkie jak kobieca kibić, labdanum, teraz skórzane i słodko- słona ambra podlana jabłkowitym ambroksanem starannie wymieszane tworzą woń elegancką, nowoczesną i, jak na Hermsa przystało, minimalistyczną. Ellena z wyczuciem składa drobne przyjemności, ulotne chwile, małe radości, smak wanilowego herbatnika, woń rozgrzanej słońcem skóry, miękkość dotyku dziecięcej dłoni, szum morskich fal. Oszczędza nam nagłych zwrotów akcji, napięć, namiętności i gwałtownych wzruszeń, dramatów i niepokojów. Oto istota epikureizmu.
RenWier, pięknie dziękuję za możliwość poznania tego zapachu.
Ilustracja pierwsza pochodzi z http://33m.lista.cl/posts/ecologia/15103110/de-donde-viene-la-palabra_-salario.html
druga zaś to obraz Maurice Prendergasta Seashore
Za Wodę Cudów zawsze zbieram najwięcej komplementów i od pewnego czasu niecierpliwie wyglądam ambrowej wersji. Fajerwerków wg Ciebie nie ma, ale zdaje się że z zapachem można się zaprzyjaźnić.
OdpowiedzUsuńPiękny opis, skojarzył mi się z urlopem i zjadanym nad brzegiem morza waniliowym gofrem :)
OdpowiedzUsuńAncymonko ja także przepadam za Wodą Cudów i za jej młodszym wcieleniem, Elixirem. Masz rację, Ambra nie zachwyciła mnie aż tak bardzo ale dobrze złożony zapach, miło się go nosi i jest również komplementogenny.
OdpowiedzUsuńTvo, to właśnie ten klimat. Dużo wanilii, słodyczy, morska bryza i miła beztroska.