sobota, 31 sierpnia 2013

Wakacyjna włóczęga: Paryż

Na dobrą sprawę nie wiem czego się spodziewałam po Paryżu. Światła i kolorów impresjonistów? Absyntowych majaków? Klimatu z niezwykłych fotografii Brassai? Mgieł znad Sekwany?




Najpierw wylądowaliśmy na Montmartre. By dotrzeć doń od strony placu Pigalle przebić się trzeba przez ulice wypełnione sex- shopami i peep showami, wystawione w przeszklonych oknach erotyczne akcesoria, wyzywająca bielizna na modelkach lub kobiecych ciałach zdaje się zupełnie nie gorszyć śpieszących za swoimi sprawami emigrantów z Bliskiego Wschodu ani nie zajmować ich poowijanych w czarne zasłony żon.



Ta część Paryża jest jak czarna dziura, zdaje się ściągać wszystko ku sobie, jakieś niepojęte prawa urbanistycznej grawitacji plączą ulice, place, sprawiają że kolejne przecznice zapętlają się i jestem pewna, że już tu byliśmy, mijaliśmy ten sklepik, tą kawiarnię, że już tu trafiliśmy w rozpaczliwej próbie zaparkowania samochodu, nie to musiało być inne miejsce. Inne, ale tak samo brudne, zatłoczone i hałaśliwe. W jakiś sposób Pigalle jest końcem świata. Można się cofnąć albo zatrzymać i pozwolić wchłonąć. Nie sposób iść dalej.




Nad pnącymi się po stromym wzgórzu uliczkami Montmartre góruje ciężka, niezgrabna bryła bazyliki Sacre Coeur. Trzeba było nie byle jakiej perfidii by tak paskudną budowlę wznieść w tak urokliwym miejscu, jakby chrześcijański Bóg w tym siedlisku grzechu, występku, rozpusty i sztuki potrafił zaznaczyć swoją obecność tylko przez monumentalną brzydotę.
Trzeba jednak przyznać, że sama bazylika ma pewne pragmatyczne zastosowanie, zapewnie nieprzewidziane przez fundatorów i architektów. Budowla jest widoczna z połowy paryskiej obwodnicy i stanowi świetny punkt orientacyjny, znacznie lepszy niż wieża Eiffela.     




W Luwrze kilkakrotnie zaczepiali nas koreańscy turyści. Pukali mnie w ramię i wskazywali na wydrukowaną na mapce Monę Lisę pytając gestem o drogę. Gdy poczynałam tłumaczyć po angielsku podnosili ze zdumieniem brwi, pewnie spodziewali się wskazówek w ich rodzimym języku. I oddalali się wraz z tłumem we wskazanym dłonią kierunku, pośpiesznie, bez rozglądania się przez salę wypełnioną dziełami włoskich mistrzów. Mijali dzieła Ghirlandaio, Rafaela, Tycjana, Fra Angelico nie zaszczyciwszy ich nawet jednym spojrzeniem. Mijali inne dzieła Leonarda obojętnie, chcąc jak najszybciej dołączyć do tłumu kłębiącego się przed kuloodporną szybą, rozgorączkowanego, najeżonego aparatami fotograficznymi, zmieniającego obcowanie z pięknem w coś co przypomina histerię fanów na rockowym koncercie albo moment tuż przed otwarciem drzwi wejściowych w dzień wyprzedaży w sklepie, który podobno jest nie dla idiotów. 



Ja także zrobiłam zdjęcie. Nawet kilka. Piszę o tym z pewnym zażenowaniem bowiem uważam że to głupi i przykry obyczaj. Zamiast oglądać sztukę sporządza się jej fotografie, "zalicza" się obraz w ten sposób uważając że oto posiadło się jego tajemnice, albo wręcz poprawiło się oryginał robiąc jego cyfrową kopię. Dałam się jednak porwać zbiorowemu szaleństwu, nie uniosło mnie jednak na tyle bym potrafiła zredukować się do cząstki ludzkiego kłębowiska oddającego cześć Monie Lisie jako ikonie popkultury. Wybrałam o wiele bardziej kameralne spotkanie z innymi obrazami Leonarda.



Zdjęcie pierwsze oczywiście nie jest moim dziełem, to Le Pont Neuf Brassai z 1932 roku

3 komentarze:

  1. Paryż! Ja również spodziewałam się nie wiadomo czego - ale zachwyciło mnie to, o czym nie wiedziałam - będąca wówczas jeszcze w budowie super nowoczesna dzielnica (był koniec lat 90tych).
    W Luwrze pamiętam niesamowitą salę, w której posadzka była jakby monstrualnym blatem do grania w szachy. Mony Lisy nie widziałam, bom małego wzrostu i nie chciało mi się przebijać przez tłum.
    Z atmosfery Paryża pamiętam ichnie kafejki i wąskie uliczki, wypełnione sklepikami imigrantów, a jeden ogromny, jak sala gimnastyczna, od sufitu do podłogi zawieszony kobiercami.

    OdpowiedzUsuń
  2. Do hipernowoczesnej dzielnicy zabłądziliśmy przypadkiem wybierając z obwodnicy zjazd w kierunku wprost przeciwnym do tego, który wybrać było trzeba. Czuliśmy się trochę tak jakbyśmy trafili na plan jakiegoś filmu, którego akcja dzieje się w odległej przyszłości.
    Zachwycił mnie ten nowoczesny łuk triumfalny, zdecydowanie piękniejszy w swojej ascetycznej prostocie od gropowatego pierwowzoru wystawionego przez Napoleona.
    Ogólnie Paryż mi się nie spodobał. To najmniej romantyczne miasto jakie znam.
    Wyjechałam stamtąd z uczuciem ulgi.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No wiesz! Jak można nie lubić La Défense??? O.o ;P
      Choć w 95 przypadkach na 100 wolę budowle historyczne, akurat ta dzielnica Paryża mnie kupiła. Lubiłam po niej błądzić.
      Grande Arche rzeczywiście robi wrażenie nowatorskim podejściem do tematu. Pewnie dlatego, że jest kobietą. ;) [Tylko dziś jej wyliniałe podróbki znajdują się wszędzie, nawet przy jednej z dróg wjazdowych do Wrocławia. ;) ]

      Natomiast jeżeli chodzi o Koreańczyków pędzących prosto przed siebie do tego śmiesznego maleństwa chronionego tak, że chyba przetrwa nawet wybuch bomby atomowej, to rzecz wynika z ich kultury oraz mentalności. Kult, jakim Monę Lisę otoczyło społeczeństwo globalnej, popkulturalnej wioski zrobił z niej coś w rodzaju fetyszu całej europejskiej tożsamości i rzecz bardziej francuską niż sami Francuzi. Co dla mieszkańców tamtych rejonów Azji oznacza, że ów portrecik jest wart większej uwagi, niż reszta dzieł na sali. Kiedy zobaczyłaś Monę Lisę, zobaczyłaś też wszystko inne. To znowu wiąże się z trochę z czcią, jaką należy otaczać autorytet a trochę z kultem gadżetów. Zresztą...
      Pamiętam zasłyszaną kila lat temu w radiu ciekawostkę, jakoby w szczycie popularności książki Kod Leonarda da Vinci władze Luwru podjęły decyzję o wyjęciu obrazu z ram i wystawieniu na środku sali tak, aby zwiedzający mogli obejrzeć także tył dzieła. Ponoć chciano w ten sposób ukrócić plotki, jakoby na odwrocie Giocondy rzeczywiście znajdowały się jakieś sekretne informacje. :> Pamiętam, że krótko po usłyszeniu tej nowiny przekazałam ją mojej ówczesnej fryzjerce, fance książki Dana Browna. Kurczę, ależ ją to zasmuciło! ;>
      Więc wracając do Koreańczyków: skoro jedno durnowate dosyć czytadło potrafiło namieszać w głowach ludzi na calutkim świecie, trudno dziwić się, że po jego popularności Mona Lisa stała się jeszcze bardziej mityczna, niż do tej pory. Bo tu chyba o mityzację chodzi najbardziej...

      Usuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...