czwartek, 28 czerwca 2012

Rance 1795: Jasmin du Malbar, Rose de Rose i Pres de Toi

Cóż groźnego może być w kwiatach? Jakie niebezpieczeństwo, prócz ukrytej w kwieciu zirytowanej osy, może czaić się wśród miękkich płatków, jaka groźba może skrywać się w upojnej woni? Nie dajcie się zwieść, kwiaty wcale nie są tak nieszkodliwe jakby się zdawać mogło, z pozoru kruche, nieskalane i delikatne potrafią mocą swojego zapachu dusić z silą potężnego boa- dusiciela, wysysać dech z piersi, dławić, zalewać wprost aromatem. Nie bez przyczyny porównuje się do kwiatów kobiety, stereotypowo tak samo słabe i bezbronne, piękne i wymagające ochrony. Ta krucha bezbronność budząca instynkty opiekuńcze jednak potrafi być zwodnicza. Zapraszam do spotkania z iście morderczą kobiecością, tfu, kwiatowością, perfumami Rance 1795.


O- Ren Ishii.


Jasmin du Malbar to pachnidło śmiertelnie niebezpieczne, tym groźniejsze, że rozpoczyna się niewinnie, zachęca do naciśnięcia atomizera raz jeszcze, i może jeszcze raz... Wtedy perfidnie nabiera mocy, nieskalanie białe płatki rozchylają się ukazując lśniące niczym katana z pracowni Hattoriego Hanzo mimozowe serce. Cytrusowe, gorzkawe i soczyste otwarcie szybko się rozwiewa pozostawiając kwiaty saute, wilgotne, miażdżone razem z żółtym jak zawiść pyłkiem, lepkie, wdzierające się do nosa i ust, wyciskające z płuc oddech, gnane żądzą mordu. Jaśmin w tych perfumach jest supernaturalistyczny, indolowy, świetlisty tak, że aż razi w oczy, frenetyczny, tarty gorączkowo w spoconych dłoniach. Jego porywczego temperamentu nie łagodzi słodkawy i subtelny kwiat pomarańczy choć, po kilku godzinach, zmęczony rykiem i miotaniem się po skórze cichnie wreszcie rozpuszczając się w białej, mlecznej kremowości. O ile, rzecz jasna, nieszczęsny wielbiciel perfum który, niepatrznie, zaaplikował zbyt wiele Jasmin du Malbar na skórę przeżyje pierwszy zmasowany atak zapachu.


Elle Driver.


Otwarcie Rose de Rose pachnie jak szminka Elle Driver, słodko, pudrowo, kosmetycznie. Przypomina nieco Lipstic Rose jednak bez synetycznej, tłustej dosłowności pachnidła Frederica Malle za to z słodką, ciężką od miodowego nektaru tuberozą. Nauczona doświadczeniem nabytym przy okazji testów Jasmin du Malbar do próbki podeszłam ostrożnie aplikując na skórę jeden tylko psik. I postąpiłam słusznie, Rose de Rose bowiem jest prawie tak samo mocarna, niebezpieczna i dusząca jak jej jaśminowa siostra. Róża, skoncentrowana, słodka zmysłowa i jadowita ewoluuje powoli w kierunku spożywczej konfitury. Upojny, słodki, narkotyczny olejek ylang- ylang sprawia, że akord kwiatowy jest gęsty, spoisty, twardy temperatura skóry nie rozpuszcza go ani nie warzy, zapach ciąży na piersi, wsącza się do krwi niczym trucizna ze strzykawki Elle Driver, nie zabija od razu lecz sprowadza majaki i wizje, gorączkę i dreszcze. Oszołomiony brakiem tlenu, podtruty wonnymi toksynami umysł roi sobie miękkie sandałowe drewno, jasną, sypką wanilię i pylisty kosmetyczny puder osiadający na skórze grubą warstwą, drażniący śluzówki, duszący, iście morderczy.



Vernita Green.


Pres de Toi to groźba najgłębiej ukryta, zamaskowana świetlistymi, słodkimi i kruchymi płatkami kwiecia pomarańczy. Soczysta bergamota odbiera oleisty ciężar bułgarskiej, miodowej róży, dodaje jej blasku; pokorny, miękki jaśmin delikatny i czułostkowy osłania żywiczne, balsamiczne nuty drzewne. Otwarcie nie zapowiada niezwykłości ani zagrożenia, pachnidło nie jest ani duszące ani mocarne ani specjalnie porywcze. Zdaje się  po prostu kobiece, normalne i przewidywalne jak życie Vernity Green w domku na przedmieściach, szczęśliwej i spełnionej w roli matki, żony i gospodyni domowej. Do czasu.
Tak jak Vernitę odnalazła bowiem jej przeszłość Pres de Toi posłuszne swojemu przeznaczeniu ciemnieje na skórze, wysładza się tłustą wanilią. Akord kwiatowy mięknie, traci kontur, rozpływa się w pikantnym, cynamonowo- waniliowym podmuchu i gubi się w nim a spod spodu zapachu przebija się ciemna, ostra, lśniąca jak klinga noża agarowa żywica. Fizjologiczna, nieco zwierzęca, dymna, pozbawiona wszystkich dentystyczno- aseptycznych skojarzeń, gładka i twarda. Nie dusząca, nie mordercza ale w swej mroczności groźna, pełna cichego, wewnętrznego napięcia, jak mięśnie gotowe do wyprowadzenia ciosu.


Wszystkie ilustracje są, rzecz jasna, kadrami z filmu Kill Bill Quentina Tarantino.

2 komentarze:

  1. Ha! Ależ seria!
    "Kill Bill" jako ilustracja kwiatowych perfum? Brawo.
    Niestety, ja tak tych zapachów nie odebrałam, ale teraz... Może spróbuję raz jeszcze? Na pewno będzie inaczej. :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję pięknie. Mnie te zapachy omal nie zamordowały, estrogenowo esencjonalne okazały się istnie mordercze. Kill Bill nasunął się sam.

      Usuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...