niedziela, 10 marca 2013

Serge Lutens: La Fille de Berlin


"Parę dni później zabrał mnie z sobą, bym posłuchał śpiewu Sally.
„Lady Windermere" (który to lokal dziś już podobno nie istnieje) była pseudoartystyczną, „swojską" knajpą tuż na tyłach Tauentzeinstrasse, knajpą, którą właściciel najwyraźniej próbował upodobnić w miarę możności do Montparnasse. Ściany były oblepione rysunkami na jadłospisach, karykaturami i teatralnymi fotosami zaopatrzonymi w dedykacje („Jednej jedynej Lady Windermere", „Johnny'emu — najserdeczniej"). Wachlarz, w czterokrotnym powiększeniu, wisiał rozpostarty nad bufetem. Pośrodku sali stał na podeście fortepian.
Ciekaw byłem, jak Sally będzie się zachowywała. Nie wiem czemu, wyobrażałem sobie, że ją zobaczę stremowaną, ale nie, nie zdradzała najmniejszej nawet tremy. Miała zaskakująco głęboki i ochrypły głos. Śpiewała źle, bez wyrazu, z rękami zwisającymi u boków, a mimo to jej występ był na swój sposób efektowny, do czego się przyczyniła jej niepokojąca aparycja i mina osoby, która ma w nosie, co ludzie o niej myślą"*.




Kabaret



Swój najnowszy, osnuty wokół róży zapach Serge Lutens zadedykował tajemniczej Dziewczynie z Berlina. Jest coś retro w tej róży, tak czerwonej i pełnej, że aż trącącej sztucznością, przywodzącej na myśl ranę odznaczającą krwawo się na pobielonej twarzy, wyleniałe futro i kulki na mole.


  
Urodziła się wraz z wiekiem XX, może tego samego dnia co Marlena Dietrich. Od dzieciństwa marzyła o wielkiej karierze, chciała zostać gwiazdą, KIMŚ. Większość dziewczynek snuje takie marzenia i większości nie udaje się ich spełnić. Ale ona wtedy tego nie wiedziała.
Kiedy Niemcy nękane galopującą inflacją i bezrobociem, upokorzone po zakończeniu Wielkiej Wojny usiłowały wydobyć się z chaosu ona stwierdziła, że jej czas właśnie nadszedł. Spakowała kilka sukienek w tekturową walizkę i ruszyła do Stolicy, do Berlina, wierząc, że to najlepsze miejsce by dać się odnaleźć światu. Starannie ukrywając prowincjonalny akcent chodziła na przesłuchania, dziesiątki przesłuchań, trzymała kolana razem, dygała mimo woli przed impresariami zabiegając o swoją szansę w mieście, które, na przekór panującej w kraju biedzie i oficjalnemu rygoryzmowi moralnemu stawało się centrum rozrywki, sztuki i zepsucia. Setki kabaretów, rewii, knajpek, barów, podrzędnych teatrzyków z których mężczyźni okazują się być kobietami a kobiety mężczyznami wchłonęły w końcu Dziewczynę. Miała zabłysnąć jako gwiazda kina lub sceny. Miała stać się słynną piosenkarką albo kolejnym wcieleniem Isadory Ducan. Została szansonistą w podrzędnym kabarecie. 
Raczej marną.



Choć nie była ani zdolna ani piękna szybko stała się ulubienicą publiczności lokali przy Friedrichstraße. Nazwali ją Różą i imię to szybko stało się jej scenicznym pseudonimem. Jej występy bywały prowokujące, nawet pikantne, długie nogi w czarnych pończochach i wyzywające, niemal wulgarne gesty wynagradzały widowni pewną jednowymiarowość i przewidywalność jej wizerunku. Trochę słodka, pachnąca krwistoczerwoną pomadką nakładaną staranne na pełne wargi przed każdym występem oraz kosmetykami do pielęgnacji ciała,zmysłowo- intymnym aromatem piżma Róża bywała szczęśliwa w świetle reflektorów, w tandetnych scenicznych kostiumach, w kłębach dymu, w spojrzeniu setek wpatrzonych w nią z pożądaniem oczu.


Hojność i czułość przygodnych kochanków nauczyła i Różę smaku pożądania, jej gładkość, kwietna świeżość dotknięta animalnym, fizjologicznym cywetem dojrzewa i ciemnieje a ona sama pozbywając się kolejnych złudzeń dorasta, bez goryczy. Na razie.

Bo potem potem przyszedł pan Hitler. I dni chwały Rzeszy gdy uznano, że fikanie nogami na scenie to zajęcie niegodne prawdziwej Niemki, prawdziwi Aryjczycy bowiem mają budować potęgę kraju, mordować Żydów, zapładniać żony i prowadzić wojny a a nie tracić czas i prawomyślność w podrzędnych rewiach.




Róża została więc bez zajęcia i środków do życia. Knajpki pozamykano, kabarety zlikwidowano, krwista czerwień tła swastyki zalała tęczowy Berlin i pochłonęła go całkowicie. Dawni kochankowie i adoratorzy przywdziali mundury i ćwiczyli ramiona w geście nazistowskiego pozdrowienia.
A potem przyszła wojna. Niedostatek. Bombardowania, brak schronienia i niepewność jutra. Metaliczny zapach krwi.
A potem przyszła Amia Czerwona. Brudni, wygłodzeni, zawszeni bohaterowie gwałcili Różę tak wiele razy, że straciła rachubę.
A potem nadeszły czasy okupacji sowieckiej, budowa Berlińskiego Muru, szarość i gorzka nuda pracy sprzedawczyni w pustym sklepie. Róża postarzała się, straciła wiele ze swojego wdzięku. Płatki wyblakły i wyschły, pachną już tylko wspomnienia schowane na samym dnie pamięci i wyliniała zjedzona przez czas i mole etola z lisów ukryta w najniższej szufladzie w szafie lakierowanej na wysoki połysk.


* fragment Pożegnania z Berlinem Christophera Isherwooda w tłumaczeniu Marii Skroczyńskiej
Wszystkie zdjęcia to kadry z filmu Cabaret Baba Fosse'a z 1972 roku

11 komentarzy:

  1. Tak mi się jakoś smutno zrobiło po tej recenzji :(

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Napiszę więc przewrotnie że się cieszę... bo o wywołanie dokładnie takiego efektu mi chodziło.

      Usuń
  2. Pani Minelli, której zdjęcia wkleiłaś, była bardzo "jakaś" - szczególnie w Kabarecie, natomiast Dziewczyna z Berlina to dla mnie zapach pozbawiony wyrazu. Nie bezbarwny, nie, tylko strasznie banalny. Ciekawszą różę ma chociażby Le Jardin d'Amour, ten czerwony, za parę groszy, hit lat 80tych. Jest sztuczny, ordynarny, bardzo trwały - o, do tego by Lisa pasowała.
    Recenzja - wspaniała. Z klimatem, nastrojem, aż się gęsia skórka robi. Brawo.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję za dobre słowo, czuję się pogłaskana.
      La Fille de Berlin jest jest banalna, zgoda. Myślę jednak że to efekt zamierzony. Taka pozorna lekkość, filuterność, jednowymiarowość mnie wydaje się jednym planem tego zapachu. Drugi jest ukryty, błyska tylko od czasu do czasu i może i dobrze bo to złożenie cywetu (albo czegoś innego fizjologicznie kwaśnego) z wonią naftaliny na dłuższą metę byłoby nieznośne.
      Nie są to dla mnie perfumy do noszenia- ale cieszę się że je poznałam.

      Usuń
  3. Pięknie napisane !
    A czy potrafisz porównać Dziewczynę z Sa Majeste La Rose ? Czy są podobne ?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ponownie dziękuję za miłe słowa.
      Podobieństwo La Fille de Berlin i La Majeste La Rose dla mnie jest miej więcej takie jak między szansonistką z kabaretu a dramatyczną aktorką szekspirowską.
      Dziewczyna z Berlina jest lżejsza, mniej słodka i czerwieńsza-- taka jakby podbarwiana, nieco sztuczna, pewnie rozumiesz o co mi chodzi.
      La Majste la Rose to zapach stateczniejszy, poważniejszy, słodszy, bardziej żywiczny i "bułgarskoróżany".

      Usuń
    2. Hm , dobra szansonistka nie jest zła ;) muszę wobec tego zakręcić sie za próbką :*

      Usuń
    3. Ta z Fille to raczej kiepska szansonistka. Mało zdolna- jak to śpiewała kiedyś Renata Przemyk. Ale paradoksalnie to jej największy atut. Jest sztuczna, nieco wulgarna, prosta i ma za duże zęby.
      Niczego nie udaje. Poza tym co udawać musi by szansonistką być, rzecz jasna.

      Usuń
    4. Jak kiepska to tym bardziej mnie zaciekawiła :D a czy czuć w niej tabazę lutensową ?

      Usuń
  4. Łał; oficjalnie narobiłaś mi taaakiej chętki na Berliniankę. Klimatyczna Opowieść przez duże O.
    Tymczasem próbka leży sobie na poczcie od piątku... Nie ma siły: jutro idę odebrać bidulkę. ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bardzo jestem ciekawa Twoich wrażeń i historii, którą Dziewczyna z Berlina Tobie opowie. I cieszę się że udało mi się dotknąć Twojej wyobraźni.

      Usuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...